W kilku ostatnich artykułach cyklu "Z laską przez tysiąclecia" czytelnicy mogli zapoznać się z dziedzinami działalności osób z uszkodzonym wzrokiem, które korzeniami nie sięgają bardzo odległych czasów. Tak było z czytelnictwem, z korzystaniem z dóbr kultury, z rozrywką i tak jest z turystyką niewidomych.
W dawnych wiekach to chyba tylko niewidomi bardowie i żebracy uprawiali turystykę, o ile można nazwać to turystyką, przemieszczając się po Europie, po targach, odpustach i innych miejscach, w których gromadzili się potencjalni słuchacze lub jałmużnodawcy. Trzeba jednak przyznać, że turystyka w dawnych wiekach nie była popularna. Ludzie podróżowali od prawieków, ale głównie w celach handlowych, związanych z wojnami, w celu udania się do uniwersytetów albo jako poselstwa i misje dyplomatyczne. Do modnych miast i kurortów podróżowała głównie arystokracja, a później również burżuazja. Podróżowanie tych klas społecznych wiązało się ze zwiedzaniem obiektów przyrodniczych, np. wulkanów, obiektów architektonicznych, pomników, ruin dawnych miast itp. Podróżowanie miało więc charakter turystyczny.
Turystyka niewidomych rozpoczęła się w szkołach dla niewidomych, które jak wiemy, powstawały głównie w XIX stuleciu. Nie znam szczegółowych informacji dotyczących wycieczek szkolnych z XIX wieku. Coś jednak można znaleźć, zwłaszcza z okresu po II wojnie światowej.
Doktor Ewa Grodecka w pracy "Historia niewidomych polskich w zarysie", pisząc o powstaniu i działalności Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, wspomina również o koloniach organizowanych dla niewidomych uczniów. Czytamy:
"W tym samym czasie Towarzystwo zapoczątkowało akcję kolonii letnich dla wychowanków, co było wyrazem troski o ich zdrowie i rozwój fizyczny. Pierwsze kolonie organizowane były w majątkach prywatnych". Informacja dotyczy roku 1913.
Dalej czytamy, że "Troszcząc się o fizyczny rozwój wychowanków, Towarzystwo organizowało nadal kolonie letnie w prywatnych majątkach, w miejscowościach kuracyjnych, nad morzem itp.". Ten fragment dotyczy okresu międzywojennego.
A oto fragment informacji z artykułu Jerzego Danielewicza: "Centralne kolonie letnie dzieci niewidomych ze szkół specjalnych" ("Pochodnia", czerwiec 1953 r.):
"Trzy lata temu jedynie tylko szkoła specjalna w Bydgoszczy wysłała swoje dzieci na kolonie letnie. Dwa lata temu kolonii letnich dla niewidomych dzieci w ogóle nie było. Stan zdrowia dzieci uległ pogorszeniu, gorsze też były wyniki w nauce. Należało temu zaradzić.
Zarząd Główny Polskiego Związku Niewidomych wystąpił w tym celu do Ministerstwa Oświaty z wnioskiem zorganizowania centralnych kolonii dla niewidomych dzieci ze wszystkich szkół specjalnych. Ministerstwo nasz wniosek uznało za słuszny i powierzyło PZN organizację kolonii.
Tak więc pierwsze w Polsce Centralne Kolonie dla dzieci niewidomych ze szkół specjalnych zostały zorganizowane przez PZN w roku 1953 w Ustroniu Morskim. Kolonie te były dwuturnusowe, mieściły się w jednym z budynków szkolnych i skorzystało z nich sto troje dzieci".
Ireneusz Morawski we wspomnieniach "Co dały mi Laski na późniejsze życie" (Tekst znajdujący się w zbiorach redaktora Józefa Szczurka) opisał pobyt w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym im. Róży Czackiej w Laskach, warunki życia, nauki, zabawy oraz wycieczkę do Krakowa, Częstochowy, Ojcowa. Warto zapoznać się z tym opisem, gdyż autor pokazał, jakie znaczenie dla niego, jako ucznia, miało zwiedzanie miejsc historycznych. Czytamy:
"A na zakończenie piątej klasy, nasz nauczyciel pan Wacław Józefowicz wraz ze swą małżonką, która uczyła historii, zorganizował dla nas wycieczkę do Krakowa na Wawel, do Groty Łokietka w Ojcowie, do klasztoru Ojców Benedyktynów w Tyńcu, a także na Jasną Górę w Częstochowie. Z tej przygody dobrze pamiętam oglądane na Wawelu fragmenty rycerskich zbroi: buzdygan, wielki miecz obosieczny, tarcze, szyszaki, hełmy, prawdziwe pancerze, a także ściany namiotu Wezyra, który zdobyto pod Wiedniem i bardzo niewygodne krzesła senatorów z XVII wieku, na których pozwolono nam usiąść. Obejrzeliśmy też prawdziwe mnóstwo figurek aniołów i świętych w odwiedzanych kościołach. I powiem, że kiedy po latach, już jako dorosły człowiek, zwiedzałem znowu Wawel, a także pałace w Łańcucie czy Wilanowie, kiedy tylko wyciągnąłem rękę, żeby dotknąć jakiegoś historycznego przedmiotu, natychmiast odzywał się mało przyjazny głos, który wołał: "Proszę nie dotykać". Czasem wyjaśniano, że starożytne szable, wazy i kryształy nie lubią ludzkiego potu i tracą urok, rdzewieją, pleśnieją i jeszcze gorzej". Wydarzenie to miało miejsce w 1947 roku, a autor wspominał je prawie po sześćdziesięciu latach.
Gdyby pogrzebać po kronikach ośrodków szkolno-wychowawczych dla niewidomych, po protokołach rad pedagogicznych i innych dokumentach archiwalnych, z pewnością znalazłoby się więcej informacji na podobne tematy. Nie mam jednak takich możliwości. Muszę więc poprzestać na jednym przykładzie.
Jak się jednak można domyślać, turystyka niewidomych w pierwszej połowie dwudziestego stulecia ograniczała się głównie do kolonii letnich i wycieczek szkolnych. Nie znalazłem natomiast informacji dotyczących zorganizowanych form turystyki dorosłych niewidomych. Oczywiście istniały indywidualne podróże w celach turystycznych. O takiej wycieczce dr. Włodzimierza Dolańskiego po Francji w okresie międzywojennym wspomina Ewa Grodecka w artykule "Życie, które uczy żyć" ("Pochodnia" grudzień 1956 r.).
Jest to niewielka wzmianka, ale autorka wskazuje, jaki wpływ na losy niewidomych mogą mieć przyjaźnie. Czytamy:
"W tym czasie otrzymuje Dolański radosną wieść o powstaniu rządu w Lublinie i jego składzie. Wiadomość ta jest dla niego tym radośniejsza, że minister Skrzeszewski był w latach paryskich jego przyjacielem i miłym towarzyszem w czasie wycieczki po Francji". Znajomość ta umożliwiła dr. Dolańskiemu podjęcie wielu ważnych inicjatyw. Nie to jednak jest tematem niniejszego artykułu.
Współcześni niewidomi uprawiają różne rodzaje turystyki. Najpopularniejsza jest turystyka autokarowa. Niewidomi uprawiają również turystykę wymagającą większej sprawności i umiejętności, a więc: turystykę górską i nizinną, pieszą, rowerową i z zastosowaniem sprzętu pływającego. Niewidomi i słabowidzący uczestniczą również w turystyce kwalifikowanej. Interesującymi przykładami są rejsy morskie, w czasie których połowę załogi żaglowca stanowią niewidomi oraz zdobywanie wysokich szczytów górskich.
Udział w dostępnych formach turystycznych, w specjalnie organizowanych imprezach połączonych z grami i zabawami ruchowymi, pełni rolę rehabilitacyjną. Przyczynia się do podnoszenia sprawności fizycznej, zaradności, poprawy fizycznego i psychicznego stanu zdrowia.
Jak już wspomniałem, jest to najpopularniejsza forma turystyki uprawianej przez niewidomych i słabowidzących. Niektóre organizacje pozarządowe, np. "Cross" i PZN organizują działalność turystyczną, której celem jest zaspokojenie ważnych potrzeb osób niewidomych, a głównie potrzeb: poznawczych, ruchu, aktywności, korzystania ze świeżego powietrza i słońca oraz potrzeb kontaktów z innymi ludźmi. Szczególnie ważne są wszelkiego rodzaju wycieczki autokarowe, gdyż chętnie uczestniczą w nich starsze osoby z uszkodzonym wzrokiem. Wycieczki te nie wymagają nadmiernego wysiłku, ale umożliwiają zaspokojenie potrzeb poznawczych i kontaktów z ludźmi.
Ważną formą turystyki są pielgrzymki organizowane przez duszpasterstwo niewidomych, ogniwa organizacyjne PZN oraz inne stowarzyszenia. Pisałem o tym w 35. artykule tego cyklu "Udział osób z uszkodzonym wzrokiem w życiu religijnym". Dlatego obecnie tylko wspominam, że programy pielgrzymek najczęściej przewidują zwiedzanie różnych obiektów architektonicznych, urbanistycznych, sakralnych, muzealnych, przyrodniczych, militarnych i innych o charakterze historycznym.
W sprawozdaniu PZN za XVI kadencję (lata 2012-2016) czytamy:
"Wycieczek średnio rocznie zorganizowano 540 ( spadek o 47), a uczestniczyło w nich w każdym roku około 18521 osób (spadek o 2032 osoby)".
Informacja dotyczy wycieczek organizowanych tylko przez PZN. Gdyby uwzględnić wycieczki szkolne i organizowane przez inne stowarzyszenia, byłoby ich więcej. Świadczy to o popularności tej formy turystyki w środowisku osób z uszkodzonym wzrokiem.
A oto kilka opisów wycieczek na podstawie prasy środowiskowej.
Czesław Sokołowski ("Pochodnia", sierpień 1953 r.)
Czytamy:
"W czerwcu tego roku uczniowie szóstej i siódmej klasy ze Szkoły dla Niewidomych Dzieci w Krakowie odbyli dziesięciodniową wycieczkę na wybrzeże".
I dalej:
"Pierwsze zetknięcie się z morzem nastąpiło na plaży w Sopocie. Po krótkiej chwili skupienie i wsłuchanie się w szum fal - rozlegają się wesołe okrzyki radości i entuzjazmu.
Dziewczynki zachwycają się niezmierną obfitością drobnego piasku, który pod bosymi, stawianymi posuwiście stopami, "śpiewa" - wydaje wysokie dźwięki. Chłopcy po zbadaniu słoności i temperatury wody nabierają nieprzepartej chęci na kąpiel. Przyjemność tę odłożono jednak na później, gdyż wszyscy udają się na odpoczynek na molo.
Już wcześniej niektórzy zauważyli, że powietrze nadmorskie "smakuje" nieco inaczej niż w Krakowie. Różnica ta na wysuniętym daleko w głąb morza molo jeszcze się wzmaga. Kilkoro dzieci pod wpływem ciepłych promieni słońca i szumu fal drzemie na ławkach. Pozostałe zażywają spaceru, który jest przyjemny i z tego powodu, że fale uderzające o filary wydają odgłosy umiejscawiające w sposób akustyczny pomost, co bardzo ułatwia orientację.
Wiele wrażeń i ciekawych wiadomości dostarcza wycieczka do portu gdyńskiego. Tu największe zainteresowanie budzi praca dźwigu o zdolności przeładunkowej sześciuset ton węgla na godzinę oraz statek pasażerski "Panna Wodna", który dzięki uprzejmości kapitana dzieci oglądały dokładnie, a członkowie załogi udzielali wyczerpujących odpowiedzi na każde stawiane im pytanie.
W Gdańsku Oliwie sporo czasu zajmuje zwiedzanie parku, uważanego za jeden z najpiękniejszych w Europie. Każde dziecko zestawia wrażenia dotykowe, słuchowe, węchowe z barwnym opowiadaniem przewodnika i na swój sposób stara się odczuwać czarowne piękno tego zakątka.
Obok parku znajduje się słynna katedra z organami z osiemnastego wieku. Mają one ponad pięć tysięcy piszczałek, a budowa ich trwała ponad dwadzieścia pięć lat. Na koncercie niewidomi nie tylko oglądają budowę tego imponującego instrumentu, ale i próbują na nim swych muzycznych umiejętności.
W drodze powrotnej zwiedziliśmy spółdzielnię szczotkarską w Jelitkowie. Przewodniczący Janczur i pracownicy przyjmują dzieci niezwykle serdecznie i gościnnie. Gospodarze po przedstawieniu swych osiągnięć z dziedziny produkcji i organizacji pracy spędzają z nami kilka miłych chwil przy herbatce na tarasie spółdzielni.
Wycieczka statkiem do Krynicy Morskiej obfituje w przeżycia innego rodzaju. Poza przyjemnością, jakiej dostarcza przejażdżka statkiem w pogodny dzień, uczniowie poznają jego budowę, działanie śluzy na kanale, jak również mechanizm podnoszonych i obrotowych mostów. Sama Krynica Morska to perła naszego wybrzeża. Cudowne morze, urozmaicona rzeźba terenu i wspaniała szata roślinna zdają się współzawodniczyć ze sobą, aby dodać tej miejscowości jak najwięcej uroku. Po niezbyt długiej przechadzce i orzeźwiającej kąpieli wracamy na statek. I tu, mimo znacznej odległości od brzegu podmuchy wiatru przynoszą odurzający zapach akacji i żywiczny zapach lasków sosnowych.
Dni wolne od zwiedzania przeznaczone są na plażowanie. Miło jest wygrzewać się na czystym, sypkim piasku, spacerować wzdłuż brzegu. Chociaż szum grzywiastych bałwanów dezorientuje prawie zupełnie, uświadomić sobie, z której strony znajduje się brzeg można tylko na podstawie dochodzących stamtąd specjalnych sygnałów; każdy, kto umie pływać, stara się jak najdłużej stawiać czoła rozhuśtanym masom wody.
Wycieczka jedzie dalej. Potężny, średniowieczny zamek w Malborku budzi zrozumiałe zainteresowanie i podziw. Najpierw dzieci przy pomocy planów plastycznych zorientowały się w położeniu i kształcie tego olbrzyma, sześć razy większego od Wawelu, potem przystąpiły do szczegółowych oględzin. Surowe, grube mury, mroczne sale, wąskie, kręte przejścia wytwarzają nastrój tajemniczości i grozy, spotęgowany jeszcze przechodzącą właśnie nad Malborkiem burzą z piorunami.
W zamku napotykamy na ślady, świadczące o walce polskości z naporem teutońskim; są to między innymi herby i nazwiska polskich wojewodów, zdobiące do dziś salę rycerską czy "kula Jagiełły", tkwiąca w ścianie letniego refektarza; ślady te świadczą o tym, że Polska z górą trzysta lat władała tą twierdzą".
Stanisław Makowski opublikował na łamach Pochodnii" w listopadzie 1955 r. artykuł pt. "Wycieczka, jakich mało". Czytamy:
"Obudziło mnie energiczne pukanie do drzwi i głos kolegi Marynowskiego, wzywający wszystkich na obiad, po którym w świetnych humorach wyruszyliśmy na Wawel. Spoza chmur ukazało się słońce, jak gdyby i ono chciało wziąć udział w naszej radości. Na ulicach panował tłok, jak w Warszawie w czasie festiwalu. Droga prowadziła ciągle pod górę. Co pewien czas anemiczny ruch kołowy ożywiał przejeżdżający tramwaj, którego jękliwy dzwonek obwieszczał nam, że i w "grodzie Kraka" tego rodzaju pojazdy także istnieją. W Krakowie, podobnie jak na Starym Mieście w Warszawie, doznałem dziwnego wrażenia braku wolnej przestrzeni. Jest to bowiem miasto średniowieczne, na którym oczywiście dwudziesty wiek wycisnął swe piętno.
Organizatorzy wycieczki nie szczędzili starań i wysiłku, aby nie tylko zapewnić nam nocleg w hotelu, lecz przede wszystkim umożliwić niewidomym "obejrzenie" wawelskich zabytków przy pomocy dotyku. Toteż wpuszczono nas do Zamku Królewskiego w chwili, gdy nie było tam już żadnej innej wycieczki. Włożone w przedsionku kapcie tłumiły odgłos kroków, sprawiając wrażenie, że stąpamy po dywanach. Przysłana przez PTTK przewodniczka przedstawiała naszej wyobraźni wnętrza zwiedzanych sal, szczegółowo i zajmująco opowiadając historię każdego zabytkowego przedmiotu. Wszyscy podziwialiśmy wspaniałe rzeźby Wita Stwosza, wykonane z jednego pnia drzewa figury świętych, aniołów, trędowatego diabła, lub nawet całej sceny, wziętej z życia współczesnego wielkiemu artyście.
Zdumiała mnie dokładność wykonania tych rzeźb, a zwłaszcza wypukłość, umożliwiająca rozpoznanie wielu szczegółów danego arcydzieła nawet bez pomocy osoby widzącej. Przechodziliśmy z sali do sali, "oglądając" drzwi, okna, kominki, szafy, krzesła, naczynia - wszystkie wspaniałe, niezwykłe, pokryte mnóstwem rzeźb i najrozmaitszych ozdób, jak gdyby bez nich żaden przedmiot codziennego użytku nie mógł spełniać swojego zadania. Najbardziej ciekawiła nas starodawna broń: ogromne, ośmiokilogramowe miecze o ostrzach prostych lub zębatych jak piła, kołczany na strzały, koszulki siatkowe (mogące mieć zastosowanie także w dzisiejszych czasach w razie napaści chuliganów), całe zbroje, w których latem musiało być bardzo gorąco, w zimie zaś okropnie zimno, hełmy z przyłbicami i wreszcie halabardy, trochę przypominające toporki mieszkańców Oceanii, które oglądałem w Muzeum Kultur Ludowych w Młocinach".
Turystyka ta jest dostępna dla osób z uszkodzonym wzrokiem i chętnie uprawia ją wielu niewidomych i słabowidzących.
Mogą to być krótkie wycieczki piesze, np. po podmiejskim lesie, mogą też być rajdy i obozy wędrowne organizowane na terenach nizinnych oraz szlakami górskimi.
Turystyka piesza niewidomych i słabowidzących zaspokaja ich potrzebę aktywności, a ponadto posiada walory poznawcze, zwiększa zaradność, pewność siebie, pozytywnie wpływa na sprawność fizyczną, na psychikę i na uspołecznienie.
Piesze imprezy turystyczne muszą jednak być dobrze przygotowane i musi być zapewniona pomoc osób widzących, zwłaszcza całkowicie niewidomym.
W "Pochodni" z marca 1953 znajduje się artykuł J. Jankowskiego pt. "Jak stałem się turystą". A oto jego fragmenty:
"Zaczęło się od niedzielnych spacerów ociemniałego ojca, mającego jedynie nikłe resztki widzenia, z sześcioletnią córeczką, osieroconą przez matkę. Od listopada 1950 roku dziecko wychowuje się pod bezpośrednią moją opieką. W dni powszednie, idąc do pracy, odprowadzałem je do przedszkola. Po skończeniu pracy podążałem po małą, żeby ją zabrać do domu. Gdy przypadkiem spóźniłem się, zastawałem dziecko, pozbawione towarzystwa rówieśników, samotne w obszernym lokalu przedszkola.
Około godziny osiemnastej byliśmy już w domu. Zaczynała się krzątanina przy przyrządzaniu posiłku. Taka była moja łączność z dzieckiem w dni powszednie. Za to w niedzielę większą część dnia spędzaliśmy razem poza domem. Wychodziliśmy około dziewiątej i jeśli pogoda nie była zbyt pewna, spacerowaliśmy po ulicach swej dzielnicy".
I dalej:
"Po paru spacerach pomyślałem o wprowadzeniu pewnej systematyki. Postanowiłem poznać wraz z dzieckiem całą naszą dzielnicę. Zaczynaliśmy od głównych arterii - ulicy Puławskiej i alei Niepodległości. Poznawaliśmy przecznice, następnie mniejsze uliczki, krzyżujące się z tymi przecznicami. Dziecko, znając tylko alfabet, z niemałym wysiłkiem odczytywało na tabliczkach nazwy mijanych ulic. Tam, gdzie tabliczek brakowało, moja współtowarzyszka odczytywała nazwy ulic z tablic, umieszczanych przy bramach domów. Za każdą z tych nazw kryła się nazwa miasta lub miasteczka, osiedla lub wsi podstołecznej, nazwisko sławnego uczonego pisarza, poety lub malarza. Starałem się w najprzystępniejszej formie tłumaczyć dziecku pochodzenie nazwy ulic. Mała z każdym tygodniem powiększała zasób swoich wiadomości, rozszerzała krąg zainteresowań, ja zaś musiałem sięgać do coraz głębszych zakamarków pamięci, aby zaspokoić rosnącą ciekawość dziecka.
Po poznaniu swojej dzielnicy, gdy pogoda dopisywała, zaczęliśmy przenosić się do innych dzielnic. Najbardziej atrakcyjna dla nas była Trasa W-Z. Poznaliśmy ją od początku do końca, przechodząc parokrotnie pieszo najciekawszy odcinek od ulicy Targowej do Sądów na dawnym Lesznie.
Idąc do mostu Śląsko-Dąbrowskiego, nieraz wstępowaliśmy na Mariensztat, żeby nacieszyć się widokiem tej nad wyraz miłej, odbudowanej i przebudowanej dzielnicy, która tworzy zwartą, piękną całość, przypominającą schludne, osiemnastowieczne miasteczko podstołeczne, malownicze, przytulone do potężnej skarpy wiślanej. Na Mariensztacie spotykaliśmy niekończący się wprost korowód wycieczek, prowadzonych przez przewodników PTTK. Pomyślałem, że będzie dla nas pożyteczne przyłączać się do tych grup. Nie sprawiało to większej trudności. W odpowiedniej chwili podchodziliśmy do przewodnika i prosiłem o zezwolenie na przyłączenie się do grupy. Zawsze spotykałem się z pełną życzliwością. Idąc w bliskim sąsiedztwie przewodnika, mogliśmy korzystać z jego objaśnień.
Z Mariensztatu grupy wycieczkowiczów wychodziły na plac Zamkowy, a stąd na Stare Miasto. Tu na Starówce otwierała się przed nami historia naszej bohaterskiej stolicy w dwunastym stuleciu po tragiczne dni Powstania Warszawskiego. Nasze niedzielne wyprawy stopniowo pozwoliły nam poznać całą Warszawę. Rezultaty tych wypraw - zdobywanie coraz większej umiejętności poruszania się po mieście, przy jednoczesnym poznawaniu wielu ciekawych szczegółów historii naszej stolicy i poszerzanie wiadomości dziecka zachęcają mnie do dalszych eskapad turystycznych, mających na celu poznawanie wciąż nowych i nowych terenów. Okazuje się, że turystyka dostępna jest dla niewidomego i może być przyjęta przez niego jako jedna z doskonałych form kształcenia".
Niewidomi i słabowidzący uprawiają również inne formy turystyki pieszej, np. Nordic Walking.
Jest to chodzenie ze specjalnymi kijkami. Stosowany jest przez niewidomych i słabowidzących na spacerach, na wycieczkach pieszych, na rajdach oraz podczas zawodów. Zawody takie są organizowane jako urozmaicenie imprez biegowych, a także jako samodzielne imprezy rekreacyjne.
Niewidomi chodzą w specjalnej uprzęży. Pierwsza idzie osoba widząca lub słabowidząca, a za nią osoba niewidoma. Obie osoby nakładają uprząż i połączone są dwiema rozciągliwymi linkami. Umożliwia to niewidomemu wyczuwanie ruchów przewodnika i reagowanie na nie, a rozciągliwość linek chroni przed szarpnięciami. Takie połączenie niewidomego z przewodnikiem nie zajmuje rąk obydwu osób i umożliwia swobodne posługiwanie się kijkami - tandem przewodnik-niewidomy może swobodnie poruszać się po szlakach nizinnych i górskich przy pomocy kijów do nordic-walkingu.
Uprząż tę we współpracy z p. M. Śmigielską opracował i wdrożył Paweł Piechowicz - osoba całkowicie niewidoma z Poznania.
Turystyka górska jest formą turystyki pieszej.
Niewidomi i słabowidzący chodzą po górach w celach rekreacyjnych, towarzyskich i turystycznych. Turystyka górska jest trudniejsza od turystyki nizinnej pieszej. Niewidomi na szlakach górskich potrzebują pomocy osób widzących, ale z górskiej turystyki czerpią niewątpliwe korzyści zdrowotne, fizyczne, psychiczne i społeczne.
Niewidomi uprawiają również górską turystykę kwalifikowaną, wyczynową. Jest wielu niewidomych alpinistów, którzy zdobywają najwyższe szczyty górskie. Przykładem może być Erik Weihenmayer, który 25 maja 2001 r. jako pierwszy niewidomy wszedł na Mount Everest. Jego wyczyn świadczy o niewyobrażalnych wprost możliwościach człowieka pozbawionego wzroku. Rzecz jasna, potrzebował on pomocy alpinistów widzących, ale przecież większość ludzi widzących, przy pomocy najlepszych alpinistów, nie potrafiłoby stanąć na szczycie najwyższej góry świata.
Rajd górski niewidomych Kazimierz Kisielewski ("Pochodnia", lipiec 1954 r.) pisze m.in.:
"W dniach od 4 do 10 czerwca bieżącego roku odbył się pierwszy w Polskim Związku Niewidomych rajd górski, zorganizowany przez Zarząd Główny Polskiego Związku Niewidomych na trasie Czorsztyn-Krynica. W rajdzie brało udział sześciu niewidomych z oddziałów: łódzkiego, chorzowskiego, przemyskiego i krakowskiego wraz z trzema przewodnikami.
Na miejsce startu, czyli do Czorsztyna, ekipa przybyła z Krakowa autobusami wieczorem 4 czerwca i następnego dnia o godzinie piątej rano wyruszyła, aby zdobyć trudną trasę Pienin i Beskidu Sądeckiego. Każdy z uczestników ubrany był w krótkie spodnie do kolan i koszulę sportową z emblematem PZN na rękawie. Ekwipunek stanowiły: plecak, koc, namiot, menażka, manierka, żywność i inne przedmioty osobistego użytku. Należy od razu wyjaśnić, że w ciągu całego rajdu, z małymi wyjątkami, ekipa nocowała w namiotach i na biwaku przygotowywała samodzielnie posiłki.
Najbardziej emocjonującym etapem były Pieniny, z uwagi na skaliste szczyty i kilkusetmetrowe przepaści".
I dalej:
"W dalszym ciągu ekipa po przejściu szeregu wzniesień pokonuje dość strome podejście i dochodzi do najwyższego szczytu Trzech Koron - Okrąglicy o wysokości 982 metrów. Drabinka i poręcze umożliwiają jej zwiedzanie".
Kolejny fragment:
"Po godzinie marszu od Zamkowej Góry zaczyna się najtrudniejszy odcinek pienińskiego szlaku. Strome kamieniste podejścia na Sokolą Perć są bardzo męczące, a przebycie grani Pieninek dość niebezpieczne, bo wąska skalista ścieżka wiedzie wzdłuż przepaści nad Dunajcem. Następnie zejście niżej i znów podejście na szczyt Czerwonych Skał, a ze szczytu zejście po drabince i po kilku minutach ekipa znajduje się na skalistym szczycie Czertezika. Pozostaje jeszcze jedno ciężkie podejście na szczyt Sokolicy, skąd już cały czas aż do Szczawnicy trzeba schodzić w dół kamienistymi ścieżkami. Jeżeli wszystkie podejścia pod górę były ciężkie, to o wiele trudniejsze okazały się zejścia w dół.
Po ośmiogodzinnej wędrówce drużyna dotarła na zasłużony odpoczynek do Szczawnicy.
Następne cztery etapy odbywały się w paśmie Lubania i Beskidzie Sądeckim. Na szlaku tym urwisk skalnych, jak w Tatrach czy Pieninach, już nie spotkamy. Partie szczytowe są na ogół płaskie, a linia grzbietowa wykazuje nieznaczne sfalowanie. Brak ostrych spadków powoduje przeważnie silne zalesienie zboczy i wyżej występują na przemian pastwiska, lasy, a nawet pola uprawne.
Szlak prowadził przez szczyty: Marszałek, Lubań, Dzwonkówka - 984 m., Hala Przehyba i Złomisty Wierch - 1195 m., Radziejowa - 1265 m., Wielki Rogacz - 1182 m., i z Rogacza przez szczyt Niemcowej zejście do Piwnicznej. Z Piwnicznej szczyty: Pisana Hala - 1044 m., Łabowska Hala - 1061 m., Runek - 1082 m., Jaworzyna - 1116 m., a dalej zejście do Krynicy".
Tak wyglądał pierwszy górski rajd niewidomych Polskiego Związku Niewidomych. W następnych latach zorganizowano ich pewnie kilkadziesiąt. Tylko Antoni Szczuciński z Bielska-Białej zorganizował pewnie kilkanaście takich rajdów.
Turystyka rowerowa
Niewidomi jeżdżą na tandemach. Osoba niewidoma jedzie na tylnym siodełku, a na przednim osoba widząca, która kieruje rowerem. Rajdy rowerowe organizowane są w Polsce od kilkudziesięciu lat. Niekiedy są to bardzo długie, wielodniowe wyprawy. I tak na przykład "Rajd Wisły" zorganizowany w 2007 r. na trasie z Wisły do Gdańska liczył 1350 km.
Na wielodniowych rajdach rowerowych można realizować program turystyczny, kulturalny i rozrywkowy. Mogą to być formy obrzędowo-organizacyjne, stosowane na rajdach harcerskich, studenckich i innych.
Rajdy rowerowe niewidomych i słabowidzących posiadają walory rehabilitacyjne. Przede wszystkim wymagają kondycji fizycznej i kondycję tę wzmacniają. Pozytywnie wpływają również na psychikę i na uspołecznienie.
Fragment artykułu "Smakosz życia" pióra Jakuba Andrzejewskiego - "Pochodnia", czerwiec 2003.
"Drugą wielką pasją Szczucińskiego stała się turystyka i rekreacja. W 1977 r. wymyślił RIN - Rajd Inwalidów Niewidomych. Gdy pierwszy raz wyprowadził swoje "owieczki" w góry, otoczenie stukało się znacząco w głowy uważając, że pozabija ludzi. Kiedy wsadzał swoich nietypowych turystów na tandemowe rowery czy organizował spływy kajakowe, nikt już się nie dziwił. Rowerowy obóz wędrowny z Pól Grunwaldu do Bielska-Białej w 1979 r. był wydarzeniem bez precedensu. Kiedy 22 lata później przejechał wraz ze swoją czeredą na rowerach z Kołobrzegu do Bielska, było to czymś normalnym.
Dzisiaj, gdy nie pełni żadnych funkcji etatowych, organizuje Rajdy Ociemniałych Diabetyków oraz wyżywa się w Stowarzyszeniu Sportu, Turystyki i Rekreacji Osób z Dysfunkcją Wzroku "Smrek", z którym wędruje od Bałtyku po Tatry".
Wioślarstwo turystyczne także nie jest obce niewidomym. Różni się od sportowego tym, że nie polega na rywalizacji, lecz na pokonywaniu szlaków wodnych. Są to spływy rzekami albo wyprawy po jeziorach. W czasie takich imprez może być realizowany dowolny program turystyczny - zwiedzanie zabytków, ogniska, spotkania z interesującymi ludźmi itd., a tylko przemieszczanie się jest przy pomocy sprzętu pływającego.
W wioślarskich imprezach turystycznych niewidomi mogą uczestniczyć z widzącymi przewodnikami (sternikami), a słabowidzący w wielu przypadkach nie potrzebują takiej pomocy.
Wioślarstwo turystyczne jest dobrą formą wypoczynku dla osób z uszkodzonym wzrokiem. Uczy współdziałania, posiada walory zdrowotne, psychiczne i społeczne.
Uprawianie takiej turystyki wymaga specjalnego sprzętu i umiejętności, przygotowania kondycyjnego, umiejętności zachowania się w środowisku przyrodniczym. Uprawianie jej umożliwia poznawanie nowych obyczajów i kultur, zaspokajanie potrzeb emocjonalnych, rozwijanie umiejętności technicznych i orientacji w terenie. Można ją uprawiać indywidualnie i grupowo.
Jest wiele form turystyki kwalifikowanej. Oto najważniejsze z nich:
turystyka piesza - nizinna i górska,
turystyka rowerowa - szosowa i terenowa,
turystyka jeździecka - jazda rekreacyjna w ośrodkach konnych oraz w terenie, na terenach nizinnych i górskich,
turystyka narciarska - ma charakter sportowy i rekreacyjny,
turystyka speleologiczna - polega na zwiedzaniu i eksploracji jaskiń,
turystyka żeglarska - śródlądowa i morska,
turystyka kajakowa
turystyka nurkowa - jako sport i hobby.
Wszystkie te formy turystyki mogą być uprawiane przez niewidomych i słabowidzących w szerokim zakresie, jednak z pewnymi ograniczeniami. Niemal zawsze potrzebna jest pomoc osób widzących, ale turystyka kwalifikowana jest dosyć popularna wśród osób z uszkodzonym wzrokiem. Posiada ona wielkie walory rehabilitacyjne.
A oto przykłady zaczerpnięte z czasopisma "Pochodnia":
"Kolarze" ("Pochodnia", lipiec 1955 r.)
"W dniach od 17 do 22 lipca bieżącego roku drużyna PZN wzięła po raz pierwszy udział w Zlocie Gwiaździstym Kolarzy, zorganizowanym przez Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze i Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Radzieckiej z okazji otwarcia Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Kolarze PZN uczestniczyli w zlocie na tandemach - dwuosobowych rowerach. Trasa rajdu przebiegała z Warszawy przez Pułtusk, Wielbork do Szczytna, a dalej przez Rozogi, Myszyniec i Ostrołękę do Warszawy. Długość trasy to ogółem trzysta osiemdziesiąt cztery kilometry.
Rajd, który był dla nas również próbą przydatności tandemów jako nowej dyscypliny sportu oraz próbą zastosowania tandemu jako środka komunikacyjnego dla niewidomych w codziennym życiu, wykazał ogromne walory tandemów. Trzeba podkreślić, że na tandemach mogą jeździć niewidomi, którzy nie mieli nic wspólnego z jazdą na rowerze, że na tandemie można sprawnie jeździć bez specjalnego uczenia się, jedynie po wysłuchaniu kilku wskazówek osoby widzącej, prowadzącej tandem. Rajd zakończył się bez żadnych wypadków i zachorowań. Drużyna PZN jako wyróżniona prowadziła na defiladzie w dniu 22 lipca w Warszawie kolumnę uczestników Zlotu Kolarskiego".
Pochodnia, kwiecień 1954
Kazimierz Kisielewski
"Godzina pierwsza w nocy. Mikołajki spoczywają, pogrążone w głębokim śnie. Już czas. Ostrym gwizdkiem przerywam sen drużyny Polskiego Związku Niewidomych, która weźmie udział w II Okręgowym Rajdzie Narciarskim PTTK w Białymstoku.
Drużyna składa się z niewidomych kolegów, którzy ukończyli obóz zimowy: Jana Trznadla - przewodniczącego zarządu oddziału PZN w Łodzi, Henryka Bocha i Zbigniewa Tomalaka z oddziału łódzkiego, Jerzego Bryckiego z oddziału krakowskiego oraz widzących kolegów: Edwarda Ogórka - pracownika Wydziału Kulturalno-Oświatowego Zarządu Głównego i Mieczysława Kamińskiego, pracującego w Spółdzielni "Niewidomy" W Krakowie. Mnie przypadła w udziale funkcja kierownika drużyny. Za kilkanaście godzin staniemy na starcie rajdu, aby udowodnić, że doświadczenie zdobyte na obozie w Mikołajkach są pożyteczne, że sport narciarski jest w pełni otwarty dla ogółu niewidomych".
Kolejny fragment:
"Komisja Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego przyjmuje udział drużyny PZN w rajdzie z prawdziwym entuzjazmem. Na dowód tego członkowie Komisji pokazują mi egzemplarz dziennika "Głos Białegostoku" z notatką o udziale w rajdzie drużyny niewidomych".
Trzeci fragment:
"W naszym dzienniku rajdowym Komisja dokonuje odpowiedniej adnotacji i za chwilę ustawiamy się na starcie, gotowi do zaczęcia rajdu. Godzina ósma dziesięć - start. Przed nami wyszły już trzy drużyny. Nasza ma numer startowy czwarty. Wyruszamy. Najpierw przechodzimy na przedmieścia Białegostoku kilkoma uliczkami, zabudowanymi małymi domkami i znajdujemy się w otwartym polu. Posuwamy się rzędem, czyli jeden za drugim - ustalony szyk narciarski i w ten sposób, by widzący mogli kierować każdym krokiem niewidomych. A więc pierwszy idzie kolega Trznadel, za nim ja, potem kolega Boch, Kamiński, Brycki, Tomalak, a cały szyk zamyka kolega Ogórek.
Za chwilę pierwsza przeszkoda, tor kolejowy na wysokim nasypie, którą pokonujemy bez specjalnych trudności. Komenda przed nasypem: "w lewo zwrot, schodkami. na prawo wejście na stromy nasyp". Sprawnie wydostajemy się na górę i zjeżdżamy z nasypu na przeciwległą stronę. Przed nami w dalszym ciągu roztacza się nagie pole. Z pewną trudnością odnajdujemy znaki rajdowe - czerwone pasemka bibułki, zawieszone na zeszłorocznych ostach. Po dwóch kilometrach łagodny zjazd i dość głęboka poprzeczna rozpadlina. Dalej znowu stromy, wysoki nasyp szosy, pozbawiony zupełnie śniegu. Przeszkody pokonujemy jednak łatwo. Po drugiej stronie szosy zjazd jest niemożliwy - za stromo i w dole drzewa. Schodzimy po zboczu, częściowo schodkując lub zjeżdżając skośnie. Przecinamy mały lasek, mijamy leśniczówkę i wjeżdżamy w gęsty, świerkowy las o krzaczastym poszyciu. Drogi żadnej nie ma. Posuwamy się, przeciskając się między drzewami, nie omijając już nawet gęsto rosnących krzaków. Metr po metrze przebywamy gęstwę, ciągnącą się kilka kilometrów. Dalej łatwiejsza już droga ciągnie się przecinkami leśnymi prawie trzydzieści kilometrów. Na trasie pierwszego etapu ujazdów napotykamy mało, lecz pomimo pozornej łagodności trasa jest dość niebezpieczna.
Na piętnastym kilometrze na skraju wsi Katarynka mijamy punkt kontrolny. Zatrzymujemy się na chwilę i ruszamy dalej. Po kilku kilometrach słabnie kolega Tomalak i zaczyna narzekać na serce. Krótki odpoczynek i krople nasercowe nie pomagają jednak i zaczynamy się obawiać, czy drużyna nie zostanie zdekompletowana. Kolega Tomalak jednak spokojnie wyjmuje z plecaka kawał kiełbasy i po zjedzeniu go oświadcza, że już się bardzo dobrze czuje. A więc chodziło nie o serce, a o żołądek.
Przechodzimy jeszcze kilka kilometrów lekko falistym terenem i następne sześć kilometrów posuwamy się torem kolejki wąskotorowej, który przebiega gęstym lasem i monotonia tego odcinka wyczerpała nas najbardziej. Wszyscy milczą, a niewidomi mogą między torami poruszać się samodzielnie. Nareszcie skręcamy w bok i zbliżamy się do Czarnej Wsi Kościelnej. Do końca tego etapu jeszcze osiem kilometrów. Wszyscy już bardzo zmęczeni, ale nadzieja niedalekiego wypoczynku podtrzymuje nasze siły. Wychodzimy na otwartą przestrzeń, przed nami Czarna Wieś - koniec pierwszego etapu. Na osiemset metrów przed metą cieniutka lodowa powłoka na strumyku pęka, kolega Trznadel zanurza brzeg jednej narty w wodzie i narta momentalnie zostaje oblodzona. Na zdjęcie oblodzenia nie ma już czasu, meta tuż, tuż. Kolega Trznadel porusza się z ogromnym wysiłkiem. Jeszcze sto metrów i meta, na której wszyscy odetchnęli z ulgą".
I ostatni fragment:
"Na kilka metrów przed półetapem zaczynają się jednak pierwsze trudności. Śnieg jest coraz bardziej mokry i przykleja się do nart. Dwukrotnie przerywamy marsz i smarujemy narty. W końcu docieramy do półetapu. Godzina odpoczynku. Spożywamy posiłek i znowu udajemy się w drogę. Ale teraz jazda na nartach wydaje się nie przyjemnością, lecz udręką. Śnieg lgnie do desek i smarowanie nart pomaga tylko na krótką chwilę. Jest kilka stopni powyżej zera. Przy naciśnięciu nartą ze śniegu występuje woda. Wydaje się nam, że do nóg mamy przyklejone tonowe ciężary. Z najwspanialszych zjazdów niemal schodzimy. Narty nie dają się wprost oderwać od śniegu.
Docieramy wreszcie do wsi Wasilków. Do Białegostoku jeszcze osiem kilometrów. Ten odcinek jest najcięższy. Kolega Tomalak zostaje w tyle. Zmieniamy szyk. Kolegę Tomalaka wysuwam na czoło. Widać, że jest ogromnie przemęczony. Mięśnie jego nóg pozbawione są kompletnie elastyczności. Idzie, jak na szczudłach, ale nie załamuje się i idzie naprzód. Trzyma się dzielnie, ambicja nie pozwala mu odstać. Zdaje sobie sprawę, że nasza drużyna nie może przegrać, ponieważ wszyscy patrzą na nas. Ta pionierska próba musi się powieść. Kolega Tomalak zaciska zęby i ostatnim wysiłkiem podrywa się naprzód.
Nie lepiej wygląda sytuacja z kolegą Bochem. Ten do końca etapu nie odezwie się już ani słowem. Nie ma sił nawet mówić. Całą wolę i siły skoncentrował na pokonaniu trasy. Piękną postawę wykazuje również kolega Brycki. Nie narzeka, ale widać, że zmęczenie zrobiło swoje. Wie, że jeszcze tylko parę kilometrów i jego trudy skończą się. Trzeba tylko wytrzymać. Na trzecim kilometrze za Wasilkowem kolega Trznadel dostaje kurczów żołądka. Z początku nie przyznaje się do tego, ale po jego pobladłej twarzy poznać można, że coś mu się stało. Po dwóch kilometrach kolega Trznadel przyznaje się do dolegliwości, ale zaraz zaznacza, że nasza drużyna musi zwyciężyć i już mu lepiej.
Wszyscy docieramy do przedmieść Białegostoku. Do mety około półtora kilometra, ale trudności już żadnych. Śnieg na ulicach ubity, nie przylega do nart. Dochodzimy zwartą grupą do mety. Mimo ciemności i późnej pory zgromadziła się licznie publiczność.
Wśród oklasków wchodzimy na metę. Pytają nas, czy jesteśmy bardzo zmęczeni. Nie, zapomnieliśmy o zmęczeniu. Ogromna radość z pokonania wszystkich trudności i ukończenia rajdu nie pozwala nam myśleć o zmęczeniu. Tu nie chodzi już o zdobycie pierwszego czy innego miejsca. Chodzi o sam fakt, że niewidomi po raz pierwszy wzięli udział w takiej imprezie i potrafili dorównać innym widzącym drużynom. Zdejmujemy narty i wchodzimy do świetlicy, gdzie odbędzie się uroczyste zakończenie rajdu".
Żeglarstwo morskie jest stosunkowo nową formą turystyki, którą polscy niewidomi uprawiają od 2006 r. Pojedyncze osoby z uszkodzonym wzrokiem brały udział w rejsach żaglówkami po jeziorach. Żegluga morska jest jednak czymś innym, wyższym stopniem wtajemniczenia.
Jej inicjatorami były trzy osoby: kapitan Janusz Zbierajewski, Marek Szurawski i niewidomy Romuald Roczeń. Pierwszym żaglowcem, który przyjął na swój pokład załogę składającą się w części z załogantów z uszkodzonym wzrokiem był "Zawisza Czarny", który odbywa rejsy po Morzu Bałtyckim i Północnym. W ślad Polaków poszli niewidomi z innych krajów. Obecnie ta forma turystyki nie jest kwestionowana i przynosi wiele korzyści. Co roku, na harcerskim żaglowcu "Zawisza Czarny", pływają załogi w połowie złożone z osób niewidomych i słabowidzących.
Każdy z niewidomych i słabowidzących załogantów wykonuje zadania pełnoprawnego członka załogi. Dlatego jest to prawdziwa morska przygoda.
Udział w rejsach załogantów z uszkodzonym wzrokiem spełnia kilka celów.
Jest znakomitą formą rehabilitacji, ponieważ wiąże się z koniecznością zmagania z trudami, które są odmienne od tych z życia codziennego.
Jest dobrą formą popularyzacji prawdziwych możliwości osób z uszkodzonym wzrokiem. Niewidomi prezentują te możliwości w bardzo trudnych warunkach, takich które wpływają na wyobraźnię ludzi widzących.
Udział niewidomych załogantów w rejsie posiada walory szkoleniowe i poznawcze dla pełnosprawnych żeglarzy oraz możliwość przeżycia wspólnej, pięknej przygody na morzu.
Na Liście Dyskusyjnej Keja Jakub Leśniak opublikował artykuł pt. "Śródziemne Morze Zmysłów".
Przytaczam dwa fragmenty tego artykułu.
"W styczniu 2013 roku siedzieliśmy razem, ramię w ramię w autobusie jadąc do Monte Carlo. Oto bowiem spełniało się moje wielkie marzenie. Dzięki wizjonerskiej energii niewidomej gdańszczanki, Sylwii Magdaleny Skuzy oraz grona jej przyjaciół, dzięki stworzonej przez nich Pomorskiej Fundacji Sportu i Turystyki Osób Niepełnosprawnych KEJA, ja i trzydziestka innych osób niewidomych, z dysfunkcjami narządów ruchu, po urazach neurologicznych i z ubytkami słuchu mogliśmy poznać smak morskiego żeglowania. Przez tydzień znajdowaliśmy się w bajkowym świecie radości, przyjaźni, względnego poczucia uwolnienia od doraźnych trosk. Pod wodzą niezwykłego kapitana Janusza Zbierajewskiego, pod opieką rasowych ludzi morza (oficerowie Waldemar Mieczkowski, Piotr Wroński, Miłosz Romaniuk, Mateusz Sowiński bosman Mateo, mechanik Brunon i kuk Iza) spędzaliśmy czas w sposób, jakiego nigdzie indziej nie moglibyśmy zaznać. Cały rytm życia uległ przestawieniu na tryb wachtowy. Przez tydzień chłonęliśmy egzotyczną atmosferę życia na szlaku.
Wachty, posiłki, szkolenia, wieczory z gitarą, wspomnieniami, anegdotami. Arcyciekawe było wzajemne poznawanie się. Każdy z nas niósł coś interesującego. Sam fakt, że był pośród nas świadczył o tej odrobinie odwagi marzeń. Na ogół mógł opowiedzieć o sobie coś co zaskakiwało, budziło podziw. Niepełnosprawność stanowiła szczególne tło tych wypowiedzi.
Po Morzu Liguryjskim żeglowaliśmy na świetnym, trzymasztowym szkunerze "Kapitan Borhardt". Jest to najstarszy (rok wodowania 1918) obecnie pływający od dwóch lat pod polską banderą żaglowiec, po kompleksowej modernizacji, bardzo komfortowy. Jako szczególny znak od losu odbieram fakt, że mój pierwszy morski rejs odbył się pod patronatem słynnego kapitana Karola Olgierda Borhardta. Czytając ponad 40 lat temu jego znakomite książki, zachwycając się ich porywającymi treściami, niesionymi wartościami, nie przeczuwałem, że będzie mi dane tak zainaugurować moje morskie żeglowanie.
Każdy wie, że Monte Carlo to miejsce magiczne. Prestiż, bogactwo, historia miejsca i rodu Grimaldich, architektura, bajeczna marina pełna jachtów są jak z legendy o pięknej księżniczce i arcydzielnych mężczyznach. Stąd wypłynęliśmy.
Spróbujmy wczuć się np. w takie klimaty, gdy wśród nocy nieśmiało przecinanej oświetleniem żaglowca, w szumie wiatru i fal z białymi grzywami na grzbietach, kołysany tymiż falami żaglowiec niósł nas, zwyczajnych ludzi gdzieś w dal. Dookoła nieskończona przestrzeń morza i nieba. Czasem widoczne były światła dwustumetrowej długości wycieczkowca. Ktoś z nas sterował, jedni mu towarzyszyli, drudzy wiedli niekończące się dyskusje, inni czuwali na oku, popijali kawę lub herbatę w kubryku, a kto musiał, spał. W takiej scenerii rosła siła marzeń, pragnienie by móc żyć pełniej, by mocniej zwalczyć ograniczenia niepełnosprawności. Jakieś dobre słowo, psalm niesiony w mroczną dal nocy, wyśpiewany pięknym głosem sopranistki, męski głos nastrojowo nucący przy akompaniamencie gitary stanowiły o potężnym ładunku przeżyć.
Kolejnym portem było śliczne, maleńkie Bonifacio na południowym krańcu skalistej Korsyki. Stąd widać już było (12 km) Sardynię. Styczeń to czas poza sezonem. Cisza, spokój, spacer stromymi uliczkami, świetne, miejscowe czerwone wino i kozi ser zaserwował nam los tak jak sobie wymarzyłem. Marina ukryta była na końcu długiej, wąskiej zatoki pomiędzy stromymi zboczami. Rytuał wejścia i cumowania miał dla mnie ów magiczny klimat, jaki śnił mi się od najdawniejszych lat, od pierwszych lektur o morzu.
Brak wzroku odbierał nam lwią część wrażeń. Oficerowie i widzący spośród nas starali się opisywać pozostałym mijane widoki, sceny, sytuacje i pejzaże. Fachowo nazywa się to "audiodeskrypcja". Dzięki niej możemy odbierać niedostępne treści, informacje, uczestniczyć chociaż odrobinę bardziej w zwykłym życiu.
Dalsze żeglowanie wiodło nas wzdłuż wschodnich wybrzeży Korsyki ku włoskiej Elbie, gdzie z kotwicowiska do kei w Porto Ferrara przewoził nas motorówką bosman Mateo. Spacerując po historycznej miejscowości zatrzymaliśmy się na chwilę koło domu, w którym więziono Napoleona po pierwszej klęsce. Na zewnątrz wystawiono kamienną wannę, z której korzystał ów mały człowiek wielkiej historii. Potem miał jeszcze swoje sto dni, klęskę pod Waterloo i zesłanie na Świętą Helenę.
Portem docelowym była Genua, gdzie zacumowaliśmy tuż obok repliki XVIII-wiecznego żaglowca, który miał swoją rolę w filmie "Piraci" Romana Polańskiego. Wskrzesza ona piękno i romantyzm sprzed wieków. Oczywiście były spacery uliczkami wokół Porto Antica i zakupy drobnych pamiątek".
I drugi fragment:
"To właśnie Polacy są prekursorami na skalę światową, w dziedzinie żeglarstwa osób niewidomych. Pierwsza była fundacja Gniazdo Piratów i kapitan Janusz Zbierajewski. Od 2006 roku realizują projekt Zobaczyć Morze (www.zobaczycmorze.pl). Co roku, na harcerskim żaglowcu "Zawisza Czarny" pływają załogi w połowie złożone z osób niewidomych lub słabowidzących.
W 2009 roku powstała Pomorska Fundacja Sportu i Turystyki Osób Niepełnosprawnych Keja (www.fundacjakeja.org.pl). Tytuł mojego tekstu jest nazwą opisanego powyżej projektu Fundacji KEJA.
Jeszcze w tym roku zamierzam brać udział w następnych rejsach morskich i na Mazurach realizowanych przez obie fundacje".
Mam nadzieję, że udało mi się wykazać możliwości niewidomych turystów oraz olbrzymi postęp, jaki dokonał się w tej dziedzinie w drugiej połowie XX stulecia. Żeglarstwo morskie niewidomych to już wiek XXI. Pewnie jeszcze w XX wieku mało kto uwierzyłby, że jest to możliwe.
Jako zwieńczenie podsumowania przytaczam fragment informacji pt. "Co pan widzi w tych Indochinach?" Magdaleny Gajdy opublikowanego w "IntegracjaInfo" i www.niepelnosprawni.pl w listopadzie 2010 r.
Fragment dotyczy planowanej imprezy przez Witolda Kondrackiego. Witold Kondracki w ciągu trzydziestu lat ponad dwadzieścia razy odwiedził Południową Azję. Od ponad czterdziestu lat jest osobą ociemniałą. Jest fizykiem i matematykiem, profesorem Polskiej Akademii Nauk i przewodnikiem wypraw do Indochin. W 2011 r. zaplanował zabrać do Azji osoby niepełnosprawne.
Wstępny program wyprawy Tajlandia - Kambodża - Laos przewidywał:
1. Bangkok - 3 dni: zwiedzanie miasta
2. Przejazd do Kambodży, do miasta Siem Reap - 3 dni pobytu: zwiedzanie starożytnego miasta Angor, wycieczka do muzeum min przeciwpiechotnych
3. Przejazd do Phnom Phen (stolicy Kambodży) - 3 dni pobytu: zwiedzanie Pól śmierci i więzienia, zwiedzanie Pałacu Królewskiego
4. Przejazd do Wientianu (stolicy Laosu) - 3 dni pobytu: zwiedzanie zabytkowych pagod
5. Przejazd do Van Wien - 2 dni pobytu: odpoczynek, spływ rzeką na kajakach
6. Przejazd do Luang Prabang (dawnej stolicy) - 3 dni pobytu zwiedzanie miasta wpisanego na listę światowego dziedzictwa kultury
7. Podróż statkiem rzeką Mekong do granicy z Tajlandią - 2 dni
8. Przejazd do Chiang Mai - 4 dni pobytu: zwiedzanie zabytków, wycieczka do wioski kobiet o długich szyjach, wycieczka na farmę słoni, wycieczka do ośrodka hodowli tygrysów
9. Przejazd do Bangkoku - 4 dni.
Skryba