Pisałem o osobach z uszkodzonym wzrokiem, które osiągnęły sukcesy w różnych dziedzinach życia. Pisałem też o uwarunkowaniach historycznych, o traktowaniu niewidomych w różnych okresach historycznych, o sprzęcie rehabilitacyjnym, o psie przewodniku i wielu innych zagadnieniach dotyczących niewidomych i słabowidzących. Piszę cykl artykułów "Z laską przez tysiąclecia". Przez takie zatytułowanie cyklu uznałem białą laskę, w którą przekształcił się zwykły kij, za wielką pomoc w życiu niewidomych. I rzeczywiście, jest to wielka pomoc, chociaż tak prosta. Jest jednak coś cenniejszego nawet od najbardziej nowoczesnych, "wypasionych" pomocy rehabilitacyjnych. W życiu niewidomych największe znaczenie mają życzliwi im ludzie widzący.
W piśmiennictwie nie znalazłem informacji o ludziach widzących, którzy szczególnie zasłużyli się niewidomym w starożytności czy w średniowieczu. Nie oznacza to, że takich ludzi nie było.
Żaden niewidomy nie byłby zdolny do życia bez pomocy osób widzących. Z takiej pomocy korzystali niewidomi od czasów, kiedy żyli we wspólnotach pierwotnych, od kiedy przestano fizycznie eliminować ich z gromad ludzkich. Zresztą nawet wówczas, w okresach trudnych dla plemienia, kiedy zabijano ludzi starych, chorych i niepełnosprawnych, w tym niewidomych, to w normalnych czasach pozwalano im żyć. Jeżeli niewidomi mogli żyć, oznacza to, że musieli korzystać z pomocy ludzi widzących. Nawet obecnie bez takiej pomocy niewidomi żyć by nie mogli, a co dopiero w warunkach, jakie panowały w dawnych tysiącleciach.
Nie była to pomoc zinstytucjonalizowana, jakoś zorganizowana, lecz bezpośrednia, świadczona przez jednego człowieka drugiemu, który potrzebował pomocy. Niewidomi najczęściej korzystali i korzystają z pomocy osób bliskich: matek, ojców, sióstr, braci, dziadków, żon, mężów, krewnych, sąsiadów, a także przygodnych osób. Ci ostatni pomagają doraźnie, w sklepach, w urzędach, na ulicy, na dworcach itp. Członkowie rodzin natomiast otaczają niewidomych stałą opieką i udzielają im pomocy w każdym przypadku, gdy jest ona niezbędna, a czasami nawet otaczają ich nadmierną troską. Nie znaczy to, że niewidomi zawsze mogą liczyć na pomoc, ale każdy bez wyjątku z pomocy takiej korzysta obecnie i korzystał w dawnych wiekach.
W literaturze można znaleźć wzmianki o uzdolnionych niewidomych, którym rodziny umożliwiły osiągnięcie wybitnych sukcesów w różnych dziedzinach. Bez wydatnej pomocy zamożnych rodzin, mimo szczególnych uzdolnień i nieprzeciętnej inteligencji, niczego by oni nie osiągnęli. Dotyczy to wybitnych, a więc nielicznych, ale trzeba tu z całą mocą raz jeszcze podkreślić, że wszyscy, dosłownie wszyscy niewidomi i zawsze muszą korzystać z pomocy osób widzących. Bez tej pomocy nie mogliby żyć. Piszę o rzeczywiście niewidomych, a nie o słabowidzących, których sytuacja życiowa jest bez porównania łatwiejsza.
Oprócz rzesz anonimowych osób widzących, którzy pomagali i pomagają niewidomym, wiele osób widzących wniosło wielkie wartości do ruchu niewidomych i udzielało im pomocy w sposób zorganizowany, również instytucjonalny, w szerokim zakresie. Byli to i są: nauczyciele niewidomych, działacze społeczni, pracownicy różnych instytucji działających na rzecz niewidomych, instruktorzy rehabilitacji, naukowcy, dziennikarze i inni specjaliści. Postaram się przybliżyć Czytelnikom kilka sylwetek osób widzących, szczególnie zasłużonych dla niewidomych. Będą to sylwetki osób zagranicznych i Polaków.
Żył w latach 1745-1822. Był Francuzem, synem skromnego tkacza z Picardii. Był chłopcem uzdolnionym i miał szczęście zainteresować sobą bogatego sponsora. Dzięki przyznanemu mu stypendium odbył studia w zakresie wiedzy o językach. Umożliwiło mu to otrzynanie pracy w charakterze urzędnika w ministerstwie spraw zagranicznych. W 1784 r. założył w Paryżu pierwszy na świecie zakład szkolenia niewidomych. Valentin Hauy pisał: "Główna nasza troska musi być skierowana na to, by nauczyć niewidomych czytać i pisać oraz stworzyć dla nich bibliotekę".
Max Schofler w książce "Niewidomy w życiu narodu" pisze:
"Szczególna nędza niewidomych wywodziła się z dwóch przyczyn: po pierwsze bezradność gospodarcza, która spowodowała socjalną nędzę, a po drugie, niemożność kształcenia się, co wywołało nędzę umysłową niewidomych. Te dwie siły wykluczyły masy niewidomych z życia społecznego i stworzyły problem socjalny, który zdawał się w owych czasach jako nierozwiązalny, co było przyczyną, że niewidomi stawali się dla społeczeństwa szczególnym ciężarem".
I kolejny cytat z pracy Maxa Schoflera:
"W tym samym czasie wybiło się kilku niewidomych, którzy dzięki swojej pozycji towarzyskiej, gospodarczej niezależności i odebranemu prywatnie wykształceniu oraz wielkim zdolnościom, osiągnęli duże wyniki".
Dalej Max Schofler pisze:
"Denis Diderot (1713-1784). Znakomity ten filozof zetknął się z niewidomym o nazwisku Pnisaux, który jako syn uczonego odebrał bardzo staranne wykształcenie prywatne. Spotkanie i rozmowy, które miał Diderot z tym i z innymi niewidomymi skłoniły filozofa do opublikowania w 1749 r. godnego uwagi "Listu o niewidomych dla widzących". Publikacja ta wzbudziła w humanistycznych kołach inteligencji francuskiej wielkie poruszenie. Humanistyczna myśl o powszechnym nauczaniu niewidomych, została przez Diderota publicznie narzucona".
Osiągnięcia kilkorga wybitnych niewidomych oraz list Denisa Diderot skłoniły Valentina Hauy do podjęcia nauczania niewidomych.
Max Schofler pisze:
"Schroniska dla niewidomych i temu podobne zakłady opiekuńcze istniały już tu i ówdzie w dawniejszych czasach. Hauy chciał jednak przezwyciężyć błędne mniemanie o niemożności nauczania niewidomych i tym sposobem wyrwać ich z duchowej nędzy".
Kolejny cytat:
"Przed wejściem do kościoła w Paryżu, siedział w 1784 r. niewidomy Franciszek Leseur i żebrał na utrzymanie własne, rodzeństwa i biednych swoich rodziców. Miał 16 lat. Musiał mieć zapewne inteligentny wyraz twarzy, gdyż zwrócił na siebie uwagę pewnego przechodnia, który nie tylko dał mu datek, lecz również do niego przemówił. Zapytał go mianowicie, czy byłby gotów czegoś się nauczyć, by zdobyć wiedzę szkolną, opanować czytanie, rachunki, pisanie oraz inne jeszcze dziedziny wiedzy i szkolić umysł i ręce, by stać się pożytecznym, rozumnie czynnym człowiekiem i porzucić niegodny byt żebraczy. Nie kosztowałoby go to nic, a jedynie wymagałoby tylko mieć silną wolę dla osiągnięcia tego celu. On, niewidomy byłby uczniem, a nieznajomy jego nauczycielem.
Była to wiadomość, do której rozpalił się ślepy żebrak. Pozostała tylko do wyjaśnienia sprawa, kto nasyci żołądki tych, którzy pozostali w domu i którym on, po przyjęciu oferty, nie będzie już przynosił użebranej jałmużny. Umówili się, że niewidomy przez część dnia będzie w dalszym ciągu żebrał, a przez pozostałą część dnia będzie pobierał naukę. Za częściowo utracony dochód, obiecał mu ten niezwykły człowiek płacić wyrównanie. Tak został Leseur pierwszym uczniem Valentina Hauy, który z własnych środków, w tym godnym zapamiętania 1784 r. założył w Paryżu pierwszy zakład nauczania niewidomych na świecie".
I jeszcze jeden cytat:
"Francois Leseur - niegdyś żebrak - przyjął po zakończonych studiach urząd kierownika gospodarczego Paryskiego Instytutu dla Niewidomych, który w międzyczasie rozwinął się w ważny, duży zakład. O jego działalności pisze się: "Otrzymywał wszystkie pieniądze dla Instytutu i wydatkował je, załatwiał wszystkie sprawy związane z zaopatrzeniem Instytutu, kupując towary możliwie dobrej jakości i po korzystnych cenach. Kasę i rachunkowość prowadził z taką dokładnością, że był w stanie w każdej chwili księgi zamknąć i rozliczyć się z pieniędzy".
Valentin Hauy rozpoczął nauczanie niewidomych, które rozwijało się w XIX i XX wieku. Pisałem o tym w jedenastym artykule cyklu "Z laską przez tysiąclecia" pt. "Droga niewidomych do szkoły". Dodam tylko, że Valentin Hauy został odwołany przez Napoleona ze stanowiska dyrektora Instytutu, który założył. Hauy utrzymywał się z bardzo skromnej emerytury.
Żyła w XIX wieku, w którym nikt nie wiedział, jak można nauczać osoby głuchoniewidome. Anna Sullivan podjęła się tego zadania i odniosła wielki sukces. Jej dokonań jednak nie można rozpatrywać w oderwaniu od osiągnięć osoby, której nauczania się podjęła. Osobą tą była Helena Keller, która żyła w latach 1880-1968. Urodziła się w małym miasteczku, w stanie Alabama w USA. We wczesnym dzieciństwie utraciła wzrok i słuch. Do dziesiątego roku życia wychowywała się bez możliwości kontaktowania się z ludźmi, nawet z najbliższą rodziną. Rodzice pozwalali jej na wszystko. Wzrastała jako dziecko, które nie przestrzega żadnych norm, samowolne, złośliwe, zawsze stawiające na swoim. Pozbawienie wzroku i słuchu, dwóch najważniejszych zmysłów dalekiego zasięgu, uniemożliwiało wpajanie Helenie norm współżycia społecznego. Uniemożliwiało też nauczanie. O Helenie Keller pisałem w trzydziestym pierwszym artykule "Z laską przez tysiąclecia" pt. "Osiągnięcia niewidomych ze złożoną niepełnosprawnością".
Rodzice Heleny w dziesiątym roku jej życia zatrudnili młodą nauczycielkę Annę Sullivan. Dzięki genialnie prostemu założeniu potrafiła ona osiągnąć wielkie sukcesy wychowawcze i dydaktyczne.
Anna Sullivan wzorowała się częściowo na metodach wypracowanych przez dr Howea, który był pierwszym nauczycielem głuchoniewidomych. To jednak nie było wystarczające.
Postanowiła więc nauczyć Helenkę przede wszystkim kojarzenia przedmiotów z ich nazwą. Nie mogła przy tym używać języka mówionego. Zastosowała znaki dotykowe. Podawała Helence różne przedmioty, np. lalkę i wypisywała na jej ręce słowo "lalka". Podobnie postępują wszystkie matki na całym świecie. Nie piszą jednak do ręki, tylko mówią ich nazwy, mówią co robią itd. Każdy z nas w ten sposób opanował mowę, język ojczysty. Po wielu miesiącach żmudnej pracy i braku zrozumienia nastąpił "cud przy pompie". Anna puściła Helenie strumień wody na rękę, a na drugiej napisała "water" (woda). Helena zrozumiała, że wszystko ma swoją nazwę i od tego momentu zaczęło się systematyczne nauczanie.
Oczywiście, był to tylko początek, niezmiernie ważny, ale początek. Wielki problem stanowiły inne części mowy, a nawet rzeczowniki abstrakcyjne. Można było dać do ręki lalkę i napisać "lalka" czy dać klocek i napisać "klocek". Jak jednak pokazać takie rzeczowniki jak: miłość, nienawiść, radość, smutek, śmierć, ojczyzna. Anna w toku długotrwałej żmudnej pracy przezwyciężyła i te trudności. Dawała na przykład Helenie do rąk martwe zwierzęta i pisała "nie żyje", "śmierć" i żywe zwierzęta, ciepłe, ruszające się i pisała "żyje".
Problemy były również z przymiotnikami, czasownikami i pozostałymi częściami mowy.
Opanowanie pisma punktowego znakomicie ułatwiło pracę. Anna nie musiała już wszystkiego pisać na ręce Helenki - mogła ona czytać samodzielnie teksty pisane brajlem, a Anna tylko wyjaśniała nowe słowa.
Kolejnym wielkim wyznaniem było nauczenie Heleny mowy. Tu również Anna okazała się genialnym logopedą. Pamiętajmy, że Helenka nie widziała układu warg nauczycielki, nie mogła obserwować wzrokiem ruchów języka no i nie słyszała, nie mogła więc naśladować dźwięków. Nauka musiała odbywać się przy pomocy dotyku. Kładła więc palce na krtani swojej nauczycielki, wkładała palce do jej ust, badała ruchy warg, języka, drgania krtani oraz ruch powietrza przy mówieniu. W ten sposób nauczyła się mówić do tego stopnia, że mogła wygłaszać referaty.
Wielką trudność stanowiło opanowanie samowoli Heleny. Anna i z tym sobie poradziła. Wykorzystała przy tym zazdrość Heleny. Jeżeli nie chciała ona czegoś robić albo czegoś zaprzestać, Anna zaczynała zajmować się innym dzieckiem. To pomagało.
Dzięki odkryciu Anny Sullivan i jej pomocy, Helena ukończyła szkołę średnią i wyższe studia, napisała i obroniła pracę doktorską, opanowała kilka obcych języków. Anna Sullivan towarzyszyła jej na lekcjach w szkole i na wykładach uniwersyteckich oraz na innych zajęciach. Cały czas przekazywała jej "do ręki" treść wykładów.
Praca pedagogiczna i rehabilitacyjna Anny Sullivan uznana została jako przełom w nauczaniu głuchoniewidomych. W dowód tego uznania w 1952 r. ustanowiony został Medal Anny Sullivan. Ustanowiła go Szkoła Perkinsa dla Niewidomych w Watertown koło Bostonu w USA. Przyznawany jest za wybitne osiągnięcia w rozwoju edukacji i rehabilitacji osób głuchoniewidomych.
Urodził się 29 kwietnia 1775 r. w Budlewie k. Białegostoku, zmarł 2 września 1848 r. w Warszawie.
Był duchownym katolickim. Należał do zakonu Pijarów. Był też pedagogiem i filantropem. W 1817 r. założył pierwszą w Polsce szkołę dla głuchych - Instytut Głuchoniemych. Szkoła powstała z datków społeczeństwa i oszczędności ks. Falkowskiego. Ks. Falkowski zrzekł się dożywotnie własnego wynagrodzenia na rzecz Instytutu. Świadczy to o jego zaangażowaniu społecznym i filantropii.
Za swą działalność odznaczony został Cesarskim i Królewskim Orderem Świętego Stanisława III klasy oraz IV klasy.
Ks. Jakub Falkowski działał głównie na rzecz głuchoniemych, ale uznawał również potrzebę nauczania dzieci niewidomych. Zaspokajanie tej potrzeby przewidywał w swoich planach i rozpoczął praktycznie jej realizowanie.
Ewa Grodecka w pracy "Historia niewidomych polskich w zarysie" pisze:
"Od roku 1817 istniał w Warszawie Instytut Głuchoniemych. Założony według wzorów zachodnich przez ks. Jakuba Falkowskiego. Twórca i rektor Instytutu zdawał sobie sprawę z konieczności kształcenia dzieci nie tylko głuchoniemych, ale i niewidomych. Od roku 1821 przyjmował on do Instytutu po kilku ociemniałych, którzy uczyli się tu czytania tekstów drukowanych wypukłymi literami łacińskimi oraz muzyki. W broszurze swej pt. "O początku i postępie Instytutu Warszawskiego Głuchoniemych", wydanej w r. 1823, zamieścił projekt przekształcenia Instytutu Głuchoniemych w Instytut Głuchoniemych i Ociemniałych. Wybuch Powstania Listopadowego uniemożliwił mu zorganizowanie oddzielnej szkoły dla niewidomych, dla której odpowiednie warunki znalazł w Częstochowie. W tymże 1831 roku ks. Falkowski ustąpił ze stanowiska rektora Instytutu.
Dopiero w r. 1842, za rektoratu ks. Szczygielskiego, wrócono do kompromisowej koncepcji objęcia działalnością Instytutu i dzieci niewidomych. Na razie zorganizowano dla nich jedną klasę, przy czym co roku miała przybywać klasa następna. Program całej szkoły miał być obszerniejszy, niż program ówczesnej szkoły elementarnej. Uczono nadto rzemiosł /szczotkarstwo, koszykarstwo/ oraz muzyki.
Od tego czasu wytwarzała się w naszym społeczeństwie, podobnie jak w wielu innych, tradycja łączenia pojęć "głuchoniemy" i "niewidomy". U nas tradycje te uzasadniały jedynie trudne warunki polityczne i ucisk, ograniczający nawet tego typu oświatowe poczynania polskie.
Specjalnością szkoły stało się z czasem kształcenie niewidomych muzyków, których liczba stale wzrastała".
Tak więc ks. Falkowski rozpoczął nauczanie niewidomych na ziemiach polskich dosyć wcześnie. Pamiętamy, że Valentin Hauy założył pierwszą taką szkołę w Paryżu w 1784 r. Ks. Jakub Falkowski zaczął nauczać polskich niewidomych zaledwie 31 lat później. Jeżeli uwzględnimy fakt, że Francja była wówczas potężnym mocarstwem, a Polska nie istniała, była pod rozbiorami, to musimy uznać, że było to wielkie osiągnięcie ks. Falkowskiego.
Urodziła się 18 kwietnia w roku 1888 w Wołuczy, w powiecie Rawa Mazowiecka, w rodzinie cechującej się patriotyzmem i humanizmem, zmarła w dniu 7 maja 1967 r. Była profesorem zwyczajnym Uniwersytetu Warszawskiego. Na UW założyła katedrę pedagogiki specjalnej i kierowała nią przez wiele lat. Była twórcą teoretycznych podstaw pedagogiki specjalnej i psychologii niewidomych w Polsce. Była członkiem wielu towarzystw naukowych krajowych i zagranicznych. Została odznaczona Orderem Budowniczego Polski Ludowej, Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski, tytułem honorowym Zasłużonego Nauczyciela PRL, i wieloma innymi.
Józef Szczurek we wspomnieniu pośmiertnym ("Pochodnia", maj 1967) pisze:
"Prof. Maria Grzegorzewska w wyjątkowo trudnych warunkach Polski międzywojennej zorganizowała Państwowy Instytut Pedagogiki Specjalnej, który pod jej bezpośrednim kierownictwem w ciągu czterdziestu pięciu lat wyszkolił kadrę pedagogów, zajmujących się wychowaniem i nauką upośledzonych i kalekich dzieci. Była również założycielką i redaktorem kwartalnika "Szkoła Specjalna".
Dr Maria Grzegorzewska znana jest przede wszystkim niewidomym, którym zawsze okazywała wiele życzliwości i troski. W pracy swej poświęcała im szczególną uwagę. Oprócz licznych artykułów napisała obszerną pracę: "Psychologia niewidomych".
Stanisław Żemis w artykule "Maria Grzegorzewska - człowiek wielkiego serca" ("Pochodnia", luty-marzec 1970) pisze:
"Trudne i skomplikowane były drogi życia Marii Grzegorzewskiej, pełne zaskakujących zwrotów i zasadniczych decyzji. Długa była droga odnalezienia celu swego życia. A gdy go już znalazła i mogła na sztandarze swym wypisać: "Wyrównanie krzywd kalekich i upośledzonych niech będzie dewizą mego życia" - z pasją, z iście żmudzkim uporem i wprost nadludzką pracowitością realizowała tę ideę przez całe swe długie życie, a osiągnięcia jej należy mierzyć nie miarą człowieka, lecz miarą tytana".
Studiowała na wydziale przyrodniczym UJ w Krakowie, pedologię na uniwersytecie w Brukseli oraz na Coleg de Franc w Paryżu. W maju 1919 r. wróciła do kraju.
Dalej Stanisław Żemis pisze:
"Niezwykła jest droga Marii Grzegorzewskiej do opieki nad ludźmi defektywnymi, do pedagogiki specjalnej. Jako dziecko panicznie bała się wszelkich kalek. Gdy dom rodziców odwiedzał głuchoniemy, ze strachu przed jego bełkotem chowała się pod stół, a gdy w mieście natknęła się na niewidomego, przerażona jego pustymi oczodołami uciekała na drugą stronę ulicy.
Józefa Joteyko, jako dyrektor Fakultetu Pedologicznego dążyła do poznania przez swych studentów jak najwięcej ciekawych zakładów i instytucji. Stąd też organizowała częste ich zwiedzanie. Między innymi zwiedzono oddział idiotów w szpitalu w Bicetre. Na Grzegorzewskiej wywarło to wstrząsające wrażenie i tam właśnie znów powzięła ona jedną ze swych nagłych decyzji. Postanowiła porzucić świat piękna i estetyki, będący dotąd jej podstawowym nurtem życia, i pozostać już na całe życie w świecie takich odczłowieczonych, skrzywdzonych przez los istot - w świecie ludzi, którym trzeba oddać zabrane człowieczeństwo.
Po powrocie do kraju Maria Grzegorzewska zgłasza się do Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, gdzie rozpoczyna pracę jako referent do spraw szkolnictwa specjalnego. Wkrótce zostaje wizytatorem i doprowadza do powstania specjalnego wydziału dla tegoż szkolnictwa. Praca była niełatwa. Przede wszystkim nie było zrozumienia potrzeby istnienia takich szkół i trzeba było prowadzić szeroką akcję uświadamiającą - jeździć, przekonywać, pisać artykuły i broszury. Nie było wykwalifikowanych nauczycieli. Kształcenie ich Grzegorzewska zaczęła najpierw na półrocznym, potem na rocznym kursie, by wreszcie w roku 1922 przekształcić je w Państwowy Instytut Pedagogiki Specjalnej w Warszawie. Maria Grzegorzewska zostaje jego dyrektorem i na stanowisku tym pozostaje blisko czterdzieści sześć lat - czyli do końca życia".
I następny cytat:
"Uzupełnieniem pracy Instytutu jest założony przez Marię Grzegorzewską miesięcznik "Szkoła Specjalna", którego była redaktorem. Czasopismo to było jedynym organem, poświęconym szkolnictwu specjalnemu, stało na wysokim poziomie i przyczyniało się do pogłębiania wiedzy ogółu nauczycieli.
W 1924 roku przy Zarządzie Głównym Związku Nauczycielstwa Szkół Powszechnych Grzegorzewska organizuje Sekcję Szkolnictwa Specjalnego, zostaje jej przewodniczącą i kieruje nią do roku 1948. Podczas okupacji Maria Grzegorzewska pracuje jako nauczycielka szkoły specjalnej w Warszawie. Jednocześnie bierze udział w tajnych pracach oświatowych Delegatury Rządu w dziale kształcenia nauczycieli. Między innymi przez dwa lata prowadzi roczne tajne studium, przygotowujące nauczycieli do zakładów kształcenia.
W 1956 roku Uniwersytet Warszawski nadaje Marii Grzegorzewskiej tytuł profesora i powierza jej organizację i kierownictwo pierwszej nowo powstałej Katedry Pedagogiki Specjalnej, którą prowadziła do ostatnich dni swego życia".
Ostatni cytat z artykułu Stanisława Żemisa:
"Niewidomym Maria Grzegorzewska poświęciła dużo uwagi. PIPS kształcił nauczycieli dla niewidomych, a wśród nich także wielu nauczycieli było niewidomych. Była doradcą Ministerstwa Oświaty oraz instytucji społecznych, zajmujących się niewidomymi. Oprócz wielu specjalistycznych artykułów napisała podstawowe, dwutomowe dzieło - "Psychologia niewidomych". Niestety, w druku ukazał się tylko tom pierwszy. Drugi, przygotowany do druku, spłonął wraz z całym mieszkaniem autorki.
Józef Szczurek w artykule: "Prekursorka szkolnictwa specjalnego" ("Pochodnia", marzec 2003) pisze:
"Kilkanaście swych prac naukowych Maria Grzegorzewska poświęciła problematyce niewidomych. Ta tematyka zajmowała dużo miejsca w jej badaniach. Zwiedzała ośrodki szkolne w kraju i zagranicą. Jej opracowania przeorały polski grunt, wykorzeniając z niego chwasty pogardy, litości i niewiary w możliwości niewidomych, zielsko, które krzewiło się przez wieki.
Do najbardziej znanych publikacji należą: "Orientowanie się niewidomych w przestrzeni", "Uwagi o strukturze psychicznej niewidomych od urodzenia", "Struktura wyobrażeń surogatowych u niewidomych", "Opieka wychowawcza nad dziećmi niewidomymi i głuchociemnymi" oraz fundamentalna praca - "Psychologia niewidomych" tom pierwszy. Drugi, gotowy do druku, niestety, spłonął w czasie powstania warszawskiego.
Autorka udowadniała, że niewidomy ma taką samą strukturę psychiczną, jak osoba widząca. Brak zmysłu wzroku nie przekreśla inteligencji. Przekonywała, że niewidomi zdolni są do wykonywania różnych zawodów, trzeba im tylko stworzyć odpowiednie warunki. Takie twierdzenia w latach 20. podbudowane naukowymi argumentami, miały niemal rewolucyjne znaczenie. Po drugiej wojnie światowej wielu naukowców podejmowało i rozwijało tę tematykę".
Urodził się 5 maja 1901 r. w Kijowie w rodzinie ziemiańskiej, zmarł 3 stycznia 1973 r.
Uczęszczał do gimnazjum w Kijowie, ale go nie ukończył. W 1919 r. przyjechał z rodziną do Warszawy. Jako ochotnik uczestniczył w wojnie polsko-bolszewickiej, służąc w pułku ułanów. Następnie pracował jako zarządca w kilku wielkich majątkach rolnych. W kwietniu 1930 r. w wieku 29 lat, rozpoczął współpracę z Ośrodkiem w Laskach. W 1939 r. walczył w kampanii wrześniowej i dostał się do niewoli, z której uciekł już w listopadzie i wrócił do Lasek. 15 stycznia 1947 r. został radcą w Głównym Urzędzie Inwalidzkim Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej. We wrześniu 1948 r. wrócił na stałe do Lasek, gdzie pracował do śmierci.
Adolf Szyszko we wspomnieniu pośmiertnym, zatytułowanym "Wielki przyjaciel niewidomych nie żyje" (Pochodnia, maj-czerwiec 1973) pisze m.in.:
""Śmierć wyrwała z naszego środowiska człowieka o wyjątkowej wartości osobistej i społecznej, człowieka, który za cel swego życia postawił niesienie pomocy niewidomym, przede wszystkim poprzez ich szkolenie i rehabilitację. W Zmarłym utraciliśmy wybitnego doradcę i konsultanta, prekursora wielu nowoczesnych rozwiązań w zakresie szkolenia zawodowego i produktywizacji niewidomych. Henrykowi Ruszczycowi, dyrektorowi Zakładu w Laskach, około trzech tysięcy inwalidów wzroku zawdzięcza pomoc w rozwiązaniu swych najtrudniejszych problemów życiowych".
O niewielu można powiedzieć, że aż tyle osób niewidomych i słabowidzących zawdzięcza im "pomoc w rozwiązaniu swych najtrudniejszych problemów życiowych".
i dalej Adolf Szyszko pisze:
"W swej pracy zawodowej i działalności społecznej w odniesieniu do inwalidów wzroku Henryk Ruszczyc kierował się zawsze bezinteresowną przyjaźnią, opartą na niewymuszonej życzliwości, nacechowanej wyjątkowym zrozumieniem skomplikowanych procesów psychicznych i uczuciowych występujących u niewidomych. Naturalny sposób bycia i szczera serdeczność budziły u niewidomych całkowite zaufanie.
Reasumując, można innymi słowy powiedzieć, że cała działalność Henryka Ruszczyca była przejawem Jego głębokiego humanitaryzmu, wypływającego bezpośrednio z serca i będącego niejako charakterystyczną cechą Jego osobowości. Osobowość ta wywierała ogromny wpływ na współpracowników, którzy po pewnym czasie przestawiali się na wiernych wykonawców Jego idei".
Niezmiernie ważna jest umiejętność włączania wielu osób do realizacji własnych zamierzeń, planów i dążeń. Henryk Ruszczyc miał tę umiejętność i dlatego mógł osiągnąć aż tak dużo dla niewidomych w Polsce.
Dobrą charakterystykę pracy Henryka Ruszczyca znajdujemy w cytowanym artykule Adolfa Szyszko. Przytaczam obszerny fragment tego artykułu.
"Pracę swą w Zakładzie rozpoczął na stanowisku wychowawcy w internacie chłopców. Nie miał jeszcze wówczas później zdobytej wiedzy i doświadczenia, mimo to jednak miłość dla niewidomych oraz rzadko spotykana intuicja wskazały Mu nowoczesne metody prowadzenia zajęć internatowych. Znalazło to swój wyraz m.in. w specjalnie organizowanych grach ruchowych, bitwach z podchodami w sąsiednim lesie, gdzie główną bronią rozstrzygającą o zwycięstwie było zaskoczenie i klaskanie. Zabawy te, oceniając z perspektywy czasu, muszę określić jako świetną metodę ćwiczenia orientacji przestrzennej, zmysłu przeszkód, refleksu i samodzielności.
Zarząd Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, działającego przy Zakładzie w Laskach szybko poznał się na Jego talencie organizacyjnym i mianował H. Ruszczyca kierownikiem internatu, a następnie kierownikiem warsztatów szkolnych. Od tego momentu rozpoczęło się dla Niego życie całkowicie pochłaniające umysł, uczucia i całą energię.
W okresie od 1934 do 1939 roku, tj. do wybuchu wojny, zorganizował na terenie Lasek czteroletnie gimnazjum zawodowe szczotkarsko-koszykarskie i trzyletnią szkołę rzemieślniczą, przeprowadził całkowitą reorganizację warsztatów szkolnych, doprowadzając do stanu pełnej rentowności. Poza szczotkarstwem, koszykarstwem, wyplataniem wycieraczek, podjął próby z udostępnieniem niewidomym dziewiarstwa i garncarstwa. Przejął w Chorzowie warsztaty szczotkarskie, zatrudniające grupę niewidomych, rozbudował je i zreorganizował, likwidując ich deficyt. Znaczna, jak na ówczesne czasy, grupa niewidomych miała dzięki temu zapewnione źródło utrzymania. Na terenie Kielc podjął organizację spółdzielni pracy niewidomych. Załatwienie powyższej sprawy było tak dalece zaawansowane, że wojewoda kielecki wyraził zgodę. Wybuch wojny przeszkodził w sfinalizowaniu zamierzenia.
Jego działalność obejmowała zasięg niemal całego kraju. Na szczególne podkreślenie z tego okresu zasługuje pomoc grupie niewidomych w ukończeniu średniej szkoły ogólnokształcącej, co w owym czasie należało do rzadkości. Rozumiał, że pomoc niewidomym powinna być oparta na współpracy ludzi widzących z inwalidami wzroku. Działalność charytatywną traktował jako zło konieczne, wynikające z trudności w zapewnieniu niewidomym pracy zarobkowej. Już wówczas był przeświadczony o możliwościach niewidomych, po odpowiednim ich wyszkoleniu, zarobienia na swoje utrzymanie.
Przekonanie o możliwościach samodzielnego życia i pracy niewidomych czerpał nie tylko z głębokiej wiary w ogólnoludzką wartość człowieka niewidomego, lecz opierał je również na studiach najnowszych doświadczeń, prowadzonych w kraju i za granicą. W jego gabinecie zawsze znajdowała się podręczna biblioteka, zaopatrzona w kilkujęzyczne publikacje, dotyczące zagadnień tyflologicznych.
Prowadzone przez Niego prace, zmierzające do rozszerzenia wachlarza zawodów dostępnych niewidomym, uległy w czasie wojny zahamowaniu. Był to dla Zakładu w Laskach szczególnie trudny okres, w którym głównym celem kierownictwa było przetrwanie okresu wojennego przy zachowaniu w możliwie największym stopniu przedwojennej działalności na rzecz niewidomych. Prowadzone przez Henryka Ruszczyca warsztaty szczotkarskie umożliwiły poważnej grupie niewidomych zdobycie zawodu szczotkarza, a ponadto zapewniły im źródło utrzymania.
W tym czasie Pan Ruszczyc ujawnił kilkakrotnie wyjątkową odwagę osobistą oraz wierność swej idei niesienia pomocy niewidomym. W latach 1943-44 teren Zakładu był dwukrotnie obstawiony przez żandarmerię niemiecką, uzbrojoną w karabiny maszynowe gotowe do strzału. Niemcy przeprowadzali wówczas rewizję, poszukując partyzantów i broni. Wśród personelu powstała panika i gdzie kto mógł, uciekał. Pan Ruszczyc, mimo grożącego mu niebezpieczeństwa, nigdy nas nie opuścił, uważając za swój obowiązek być z niewidomymi do końca.
W czasie Powstania Warszawskiego na terenie szkoły w Laskach był przez pewien czas partyzancki szpital. Któregoś dnia niespodziewanie na teren Zakładu wkroczyły oddziały niemieckie. Ich generał zainteresował się szkoleniem niewidomych. W czasie zwiedzania był pełen napięcia dramatyczny moment. Niemiec, rozmawiając z Panem Ruszczycem opierał się o drzwi, za którymi leżało 11 rannych partyzantów. Tylko zimna krew dyrektora i szczęśliwy przypadek uratowały zakład od katastrofy.
W styczniu 1945 roku Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi w Laskach oddelegowało Henryka Ruszczyca, na prośbę przedstawiciela tymczasowego rządu w Lublinie, do zorganizowania w Surchowie, pow. Krasnystaw, ośrodka rehabilitacji dla ociemniałych żołnierzy. Pamiętam dobrze ten okres działalności Henryka Ruszczyca, ponieważ pracowałem na stanowisku instruktora w ośrodku.
Nie każdy dziś wyobraża sobie, jakie wówczas były trudności przy zorganizowaniu szkolenia zawodowego i rehabilitacji dla niewidomych. Żeby zapewnić opał, wyżywienie i zaspokoić inne potrzeby, Pan Ruszczyc musiał parę razy w tygodniu jeździć na motocyklu do Lublina /około 70 kilometrów/, niezależnie od pory roku i pogody.
O jego pracy w Ośrodku nie będę szerzej pisał, ponieważ na ten temat były już w "Pochodni" wzmianki, pisane przez byłych wychowanków. Natomiast wypada mi wspomnieć, że prace na rzecz inwalidów wojennych umożliwiły Ministerstwu poznanie wyjątkowych wartości Henryka Ruszczyca, co spowodowało zatrudnienie Go w resorcie.
Lata 1945-49 to w życiu Henryka Ruszczyca okres wzmożonej pracy na rzecz ogółu niewidomych na terenie całego kraju. W tym czasie, niezależnie od wspomnianego już ośrodka, organizuje liczne kursy przysposobienia niewidomych do pracy w przemyśle (Wrzeszcz, Poznań, Nowa Sól). Wszystkimi możliwymi środkami komunikacji przerzucał się z jednego krańca kraju w drugi, załatwiając zakwaterowanie kursantom, organizując kadrę wykładową i przeprowadzając jej instruktaże.
Osobiście organizował później zatrudnienie absolwentów w fabrykach państwowych. Był uznanym przez resort specjalistą od spraw szkolenia zawodowego i zatrudniania niewidomych. Jako ekspert wyjeżdżał w tym czasie z ministrem Kazimierzem Rusinkiem do Anglii. Należy dodać, że z inspiracji Henryka Ruszczyca powstały w tym czasie trzy spółdzielnie niewidomych: w Lublinie, Poznaniu i Łodzi. Główny nacisk przy wyszukiwaniu pracy dla inwalidów wzroku był położony na branżę dziewiarską i tkacką oraz zatrudnianie niewidomych w przemyśle państwowym, głównie przy montażach. Wynikiem tej działalności było zatrudnienie około tysiąca osób w przemyśle państwowym.
Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi w Laskach wezwało Pana Ruszczyca do powrotu, ponieważ odbudowujący się Zakład wymagał sprężystego kierownictwa szkoleniem zawodowym i warsztatami. Od 1950 roku do stycznia 1973, tj. do śmierci, prowadził w Laskach szkolenie i rehabilitację zawodową oraz zajmował się zatrudnianiem absolwentów szkoły zawodowej.
Z ogromnym zainteresowaniem wszyscy obserwowaliśmy niewyczerpaną inwencję Pana Ruszczyca w prowadzeniu eksperymentów w rozwiązywaniu najtrudniejszych problemów inwalidów wzroku. Do roku 1960 rozwijał intensywnie szkolenie zawodowe w dziewiarstwie i tkactwie, kładąc duży nacisk na wysoką jakość wyszkolenia. Poza programem szkolnym zorganizował kursy wzornictwa artystycznego dla niewidomych dziewiarzy i tkaczy, stwarzając podstawy kadrowe do utworzenia w 1956 roku spółdzielni "Nowa Praca Niewidomych" w pionie "Cepelia".
Okres powojenny to czas nieprzerwanej pracy organizacyjne i realizacji coraz nowszych, coraz bardziej udoskonalonych koncepcji szkoleniowych. Przeprowadza eksperymenty w zakresie obsługi przez niewidomych obrabiarek o napędzie mechanicznym (rewolwerówki, tokarki, wiertarki, prasy, frezarki, itp.) oraz skomplikowanych montaży w branży metalowej i elektrotechnicznej".
"Pochodnia" z maja 2001 r. zamieściła wspomnienia o Henryku Ruszczycu pt. "Patrzył sercem" w opracowaniu Józefa Szczurka. Przytaczam jedno z tych wspomnień.
"Janusz Wieczorek - szef Urzędu Rady Ministrów: "Pisanie o Henryku Ruszczycu nie jest rzeczą łatwą, był bowiem człowiekiem niezwykłym. Łączył w sobie niespotykany talent pedagoga i organizatora, z umiejętnością poświęcenia się bez reszty szlachetnym celom, sumiennością walki o ich osiągnięcie, z osobistą skromnością, na jaką potrafi się zdobyć tylko człowiek wielkiego serca, wynoszący ponad wszystko potrzeby innych ludzi.
Takim poznałem Henryka Ruszczyca przed trzydziestu laty, w ówczesnym Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej, w którym podejmowaliśmy działalność na niezwykle trudnym odcinku - rehabilitacji społecznej inwalidów wojennych i ludzi dotkniętych kalectwem. Cały kraj leżał w gruzach. Codziennie ze wszystkich zakątków świata napływały transporty byłych więźniów obozów koncentracyjnych, obozów jenieckich, demobilizowanych żołnierzy, ludzi okaleczonych przez wojnę i hitlerowskie bestialstwo, którym trzeba było przywrócić cel życia, znaleźć należne im miejsce w społeczeństwie.
Henryk Ruszczyc był właśnie konsultantem ministerstwa. Oczekiwano od niego koncepcji organizacyjnych i podejmowania konkretnych działań. On budował w tych pierwszych powojennych latach zręby całego systemu opieki nad inwalidami. Tworzył zasady pomocy lekarskiej i socjalnej. Organizował, jak się wtedy mówiło, produktywizację niewidomych. Jeździł po całej Polsce i jednał dla swojej idei dyrektorów fabryk, zarażał ich koncepcją pracy inwalidów. Tworzył zasady szkolenia zawodowego, inspirował inżynierów i techników, którzy z jego inicjatywy podejmowali się przystosowania maszyn i urządzeń do możliwości ludzi dotkniętych kalectwem.
Był w swoich w działaniach nieustępliwy i konsekwentny, a jednocześnie okazywał niezwykłą cierpliwość i takt, które mu przysparzały sojuszników. Budził ludzkie sumienia i zarażał swoją wiarą. O tym, że żadne kalectwo nie stanowi przeszkody dla udziału w życiu zawodowym i społecznym, że to tylko kwestia stworzenia właściwych programów i stosowania odpowiednich metod, potrafił przekonać również kierownictwo ówczesnego resortu pracy i działaczy gospodarczych.
Byliśmy więc zaskoczeni, kiedy pewnego dnia, po dwu latach pracy, postanowił opuścić ministerstwo i powrócić do Lasek. Wydawało się, że tu ma więcej do zrobienia, że jest bardziej potrzebny w realizowaniu kompleksowych działań, niż tam, na jednym tylko odcinku pracy. Ale Henryk Ruszczyc patrzył na wszystko sercem. Wiedział, że w Warszawie zasiał już ziarno, które będzie owocować. Tam natomiast, w Laskach, czekali na niego niewidomi, dla których był wzrokiem, których uczył patrzenia w przyszłość.
Spotykaliśmy się później jeszcze wielokrotnie do ostatnich niemal chwil jego życia. Odwiedzał często Urząd Rady Ministrów, zawsze z problemami swych wychowanków. Raz były to sprawy związane z wyposażeniem internatu i szkoły, innym razem - konieczność zakupu urządzeń do szkolenia zawodowego, a jeszcze innym - interwencje dotyczące zatrudnienia.
Nigdy nie miał spraw osobistych. Nie zdarzyło się, aby do kogokolwiek zwrócił się o coś, co byłoby wyłącznie jego osobistym problemem. Nie zdecydował się na stworzenie własnego domu. Może dlatego, że rozumiał lepiej niż inni, że serca nie można dzielić na dwoje. Takim pozostał w mojej pamięci".
Trudno o lepszą ocenę działalności człowieka na rzecz innych ludzi, ludzi ciężko poszkodowanych przez los.
Na portalu: Regiopedia, Lubuskie, encyklopedia regionów czytamy:
"Urodziła się 5 lutego 1906 r. w Białej Podlaskiej, zmarła 1 kwietnia 1991 r. w Zielonej Górze.
W latach 1953 - 1972 była aktorką w zielonogórskim teatrze. To ona stworzyła zespół i Scenę Lalkową "Cudaczek". Na scenie dramatycznej zielonogórskiego teatru grała m.in. Organową w "Damach i huzarach", Panią Soersen w "Niemcach", Martę Boll w "Fizykach".
Pod koniec lat 50. XX wieku jako mieszkanka Poznania zaczęła pomagać osobom niewidomym. Dzięki jej wszechstronnemu wsparciu ociemniały i bez obu rąk Michał Kaziów nauczył się czytać górną wargą znaki Braille'a. Potem zdał maturę w Liceum Ogólnokształcącym dla Pracujących w Poznaniu, skończył studia polonistyczne na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu i tam też obronił rozprawę doktorską.
Opiekując się Kaziowem, była jego oczyma i rękoma. On dyktował jej swoje teksty, a ona je zapisywała i dostarczała do redakcji czasopism i wydawnictw.
Jak mówił, bez Mamuśki niczego by nie osiągnął, a tak został uznany za wybitnego młodego Polaka i wybitnego znawcę teatru radiowego.
Wśród wielu nagród i odznaczeń, jakie otrzymała Lubicz-Kirszke, znalazł się Order Uśmiechu.
Jest patronką ronda w Zielonej Górze i sali w Lubuskim Teatrze".
Tak wygląda w zwięzłych słowach bogaty życiorys Haliny Lubicz-Kirszke. Nie oddaje on ogromu bezinteresownej pracy dla niewidomych, pracy, w którą angażowała również swoją matkę i męża Józefa Kirszke. Dodajmy, że ta praca, w przypadku Michała Kaziowa, wymagała stałej pomocy, opieki i usług pielęgnacyjnych. Michał Kaziów bowiem nie mógł wykonywać niemal żadnych czynności niezbędnych w życiu codziennym. Nie miał obydwu rąk, nie mógł więc samodzielnie jeść, ubierać się ani myć się i wykonywać innych czynności higienicznych, a nawet nie mógł niemal samodzielnie załatwiać potrzeb fizjologicznych.
Halina Lubicz pomagała nie tylko Michałowi Kaziowowi.
W artykule "Zapomniany pionier" pióra Michała Kaziowa zamieszczonym w "Pochodnii" z kwietnia-maja 1985 r. czytamy:
"Kolega Mierzejewski, mając jedenaście lat, w roku 1945, gdy front pod naporem wojsk radzieckich przesuwał się przez jego wieś, natknął się na niemiecką minę w wyniku eksplozji stracił wzrok oraz obie dłonie. Leczony w wojskowych szpitalach polowych, potem w Kownie, przeżył tragedię swojego kalectwa.
Przywieziony w 1951 roku do Polski, nie miał odwagi wrócić do swego domu rodzicielskiego, w którym żyły już dwie kaleki: sparaliżowana matka i poruszająca się z trudem o kulach babcia. Zawieziono go więc do szkoły specjalnej we Wrocławiu, mieszczącej się przy ulicy Kasztanowej. Niestety, tu nie zrehabilitowano go, nie nauczono żadnego zawodu, bo i jak? Bezradni pedagodzy umieścili go w Jarogniewicach pod Poznaniem w Domu Opieki Społecznej. Tu Wicek w pełni odczuł ogrom swojej tragedii. On, młody, szesnastoletni chłopiec, wśród starych i zniedołężniałych...
Próbuje podnieść go na duchu pani Bielajewowa - żona niewidomego muzyka. W Jarogniewicach opiekuje się nim ociemniała nauczycielka - Zofia Niemirycz, która nawet jeździ do Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej z prośbą, by w jakiś sposób zatrudnili Wicka. Niestety, wysiłki te nie przyniosły rezultatów. Wicek wegetuje, ale stara się zachować iskrę nadziei. W roku 1953 zakład w Jarogniewicach odwiedza Halina Lubicz ze swoim artystycznym zespołem niewidomych. Zainteresowała się młodym, bezrękim niewidomym, namówiła go do nauki brajla i wciągnęła go do amatorskiego zespołu recytatorskiego.
Wicek chętnie recytował i za namową Haliny Lubicz nauczył się czytać wargą brajla.
W roku 1954 Halina Lubicz przyjeżdża do Jarogniewic z wiadomością, że w Laskach dyr. Henryk Ruszczyc przeprowadza z Michałem Kaziowem eksperyment pracy na warsztacie tkackim.
- Spodziewaj się i ty - powiedziała - że zostaniesz zaproszony do udziału w tym eksperymencie.
- W Wicka wstępuje nowy duch. Zgadza się na każdą próbę, choćby najtrudniejszą, byle nie siedzieć bezczynnie.
W lipcu tego roku Henryk Ruszczyc listownie wzywa go do Lasek. Przygotowuje specjalny warsztat, kieruje go do protezowni i już od stycznia 1955 roku Wicek zostaje przeniesiony do Lasek i poddaje się trudnemu i żmudnemu eksperymentowi.
W rezultacie Wicek Mierzejewski został zatrudniony w lubelskiej Spółdzielni Niewidomych przy produkcji zacisków do krwi używanych przez lekarzy.
Małgorzata Czerwińska w artykule "Żyła sobie taka komediantka" ("Pochodnia", czerwiec 1991 r.) tak charakteryzuje Halinę Lubicz:
"Grała królowe i stróżki, hrabiny i majstrowe, pielęgniarki i panie z półświatka, matki dobre i matki złe. A poza teatralną sceną? Była dzielną, zaradną mamunią dla Ryszarda Zarewicza. Była tolerancyjną żoną, szanującą ambicje i zainteresowania męża. Dla Piotrka i Wojtusia była babcią-generałem.
Do Michała Kaziowa "mamusia" przyszła z "ośmioletniej odległości", z ludzkim słowem i serdeczną dłonią, by wskazać mu drogę i poprowadzić do "ludzkiego zakątka świata". Amatorzy sztuki recytacji i śpiewu zapamiętali Ją w roli wymagającego instruktora, doskonałego mistrza. Szanowała ich zapał i trud. Dla nich zdecydowała się, będąc już na emeryturze, wystąpić jako tytułowa Matka w sztuce według Gorkiego w amatorskim teatrze "Forum" Ludwiny Nowickiej. Dla nich nie szczędziła czasu i sił w świetlicach PZN. Ludzi pozbawionych wzroku znała ze sceny i kulis życia. Dwukrotnie kreowała postaci niewidomych - w "Balladynie" i "Zamieci". Zanim zdecydowała się stanąć przed Michałem Kaziowem, chodziła po mieszkaniu z zamkniętymi oczyma i związanymi do tyłu rękoma. Przygotowywała się do swojej największej chyba życiowej roli - przewodniczki, lektorki, opiekunki, potem krytyka i recenzenta w jednej osobie. Rolę tę odgrywała ofiarnie, nieprzerwanie przez trzydzieści dziewięć lat.
Dzień po dniu przybywało obserwacji i doświadczeń, które wykorzystywała w szerokich kontaktach ze środowiskiem niewidomych. Uczyła brajla, czynności życia codziennego, orientacji przestrzennej. Chociaż zajęcia te nie zawsze były zgodne z osiągnięciami światowej tyflologii, zapadały w pamięć, przynosiły wymierne efekty. Ktoś przestał bać się czajnika z wrzątkiem. Ktoś przełamał wewnętrzny opór i wziął do ręki białą laskę. Ktoś odkrył czar sześciu punktów. Znamy ją z kursów rehabilitacyjnych, obozów, wycieczek, spotkań autorskich i zupełnie prywatnych. Układała z nami bukiety z polnych kwiatów. Barwnymi opowieściami odkrywała przed nami piękno przyrody. Zwracała uwagę na kulturę osobistą i zasady savoir-vivre. Uczulała na bogactwo mowy ojczystej.
Mając blisko lat siedemdziesiąt, uczyła niewidomych pływać. Stawiała przed nami wysokie wymagania, twierdząc, że nie zostaniemy zepchnięci na margines życia tylko wtedy, gdy w wielu dziedzinach okażemy się lepsi od widzących. Nie uznając litości i współczucia, wyznając zasadę, iż najgorsza prawda jest lepsza od najdoskonalszego kłamstwa, bywała bardzo krytyczna. Uwagi w stylu "kochana, załóż ciemne okulary, bo twoje oczy szpecą", "chłopie, weź białą laskę, gdyż chodzisz jak pijany" urażały swą bezpośredniością tylko tych, którzy nie potrafili dostrzec w nich szczerych intencji i prawdziwej troski. Dostawało się zresztą nie tylko nam, niewidomym. Pani Halina potrafiła być równie bezpardonowa i bezpośrednia wobec wojewody i prezydenta miasta, a nawet premiera, jeśli "zasłużyłby" na to. Pochwał nie rozrzucała na prawo i lewo. Uważnie obserwowała, śledziła poczynania, zanim wyraziła ostrożną aprobatę. Długo musiałam czekać, by usłyszeć: "mała, pracuj tak dalej". Zaledwie parę słów, ale jakże istotnych. Nie przypuszczałam, że staną się testamentem. Nie wiedziałam, że była to nasza ostatnia telefoniczna rozmowa.
Przywykła do oklasków, kwiatów i składanych Jej hołdów, nie lubiła tanich komplementów i panegiryków. Niemieckiej dziennikarce, wyrażającej ze łzami w oczach swój podziw, odpowiedziała krótko, nie bez ironii: "nie róbcie ze mnie świętej". To prawda, roli życiowej męczennicy i ofiarnej samarytanki nigdy nie przyjęła. Życie oceniała w kategoriach trzeźwego realizmu. Wobec otaczającej rzeczywistości i jej przemian zachowywała mądrą życiową neutralność. Mnogość ról aktorskich i tych zupełnie prywatnych, dyktowanych przez życie, nie pozostawiała czasu na rozczulanie się nad sobą, sięganie pamięcią w przeszłość. To nie leżało w charakterze Pani Haliny. A przecież byłoby co wspominać i nad czym się zadumać. Wszak osiemdziesiąt pięć lat to kawał historii".
I tymi słowami Małgorzaty Czerwińskiej można zakończyć prezentowanie wspaniałego człowieka, kobiety, która niewidomym oddała znaczną część serca i poświęciła im mnóstwo czasu oraz uwagi.
Zasłużony tyflolog, pracownik i działacz środowiska niewidomych i słabowidzących oraz głuchoniewidomych
W dniu 1 września 1975 r., po maturze i wakacjach, pracę w biurze ZG PZN podjęła młodziutka Elżbieta Oleksiak. Nie znała wówczas problematyki rehabilitacyjnej, nie znała niewidomych i nie miała doświadczeń w pracy biurowej. Z takich powodów nie została zatrudniona w biurze warszawskiego okręgu PZN, do którego wcześniej się zgłosiła. Dowiedziała się, że potrzebują kogoś doświadczonego. Obecnie, tj. w 2018 r. Elżbieta Oleksiak jest osobą, która posiada wiedzę i doświadczenia, jakie ma niewiele osób widzących w Polsce. Powiem więcej, chociaż nie będzie to dobrze przyjęte przez wielu niewidomych i słabowidzących - jej wiedza i zdolność rozumienia osób z uszkodzonym wzrokiem znacznie przewyższa poziom rozumienia siebie przez te osoby.
Elżbieta Oleksiak w biurze Zarządu Głównego PZN zaczynała pracę w nowo powstającym Dziale Tyflologicznym. Przez jakiś czas pracowała również w sekretariacie, czytała pocztę, łączyła rozmowy telefoniczne i podejmowała gości herbatą oraz kawą, jeżeli udało się ją zdobyć. Młodszym Czytelnikom wyjaśniam, że dziesięć deko kawy w owych czasach można było zdobyć tylko wówczas, jeżeli miało się znajomości w odpowiednim sklepie albo szczęście. Takie to były czasy i takie osiągnięcie ustroju "sprawiedliwości społecznej".
Następnie Elżbieta awansowała na stanowisko kierownika Działu Tyflologicznego, później na stanowisko kierownika Działu Rehabilitacji.
Przez ponad 40 lat pracy w środowisku uczestniczyła w kilkunastu zwyczajnych krajowych zjazdach PZN i w kilku zjazdach nadzwyczajnych. Zawsze brała udział w pracach komisji zjazdowych, sporządzała protokóły z ich pracy, opracowywała projekty uchwał, czytała materiały zjazdowe itp.
Przez ponad 30 lat uczestniczyła chyba w grubo ponad setce plenarnych posiedzeń ZG PZN, w kilku setkach posiedzeń Prezydium i tysiącu zebraniach różnych komisji, sekcji, rad i zespołów roboczych. Tak było do czasu kiedy po 2004 r. Zarząd Główny PZN i Jego Prezydium utajniły swoje obrady i kierownicy działów oraz redaktorzy "Pochodni" przestali być zapraszani na obrady tych gremiów decyzyjnych.
Oczywiście, jej rola nie ograniczała się do udziału w różnorodnych zebraniach. Uczestniczyła przede wszystkim w wielu pracach merytorycznych.
Elżbieta Oleksiak wniosła wielki wkład pracy w podejmowanie i rozwiązywanie najtrudniejszych problemów środowiska. Jej udział w tworzeniu programów pomocy małym niewidomym dzieciom, głuchoniewidomym, słabowidzącym, ociemniałym z powodu cukrzycy, niewidomym chorym na stwardnienie rozsiane i wreszcie niewidomym w podeszłym wieku jest ogromny. Podobnie wniosła liczący się wkład w wypracowanie koncepcji map tyflologicznych dla niewidomych i słabowidzących oraz w opracowanie kilkudziesięciu map politycznych, fizycznych, historycznych i gospodarczych. Przez kilkadziesiąt lat uczestniczyła niemal we wszystkich nowatorskich projektach podejmowanych przez PZN.
Uczestniczyła też w charakterze instruktora oraz kierownika w dziesiątkach specjalistycznych turnusów rehabilitacyjnych, głównie dla niewidomych ze złożoną niepełnosprawnością.
Elżbieta Oleksiak jest autorką lub współautorką wielu wystąpień do władz, opracowań z dziedziny rehabilitacji i wartościowych artykułów. Jest też współautorką książki pt. "Edukacja niewidomych i słabowidzących chorych na cukrzycę" oraz innych publikacji. Od początku angażowała się również w pracy redakcyjnej nad przygotowaniem do druku wielu pozycji książkowych z dziedziny rehabilitacji oraz innych wydawnictw tyflologicznych - "Przeglądu Tyflologicznego", "Zeszytów Tyflologicznych" i "Materiałów Tyflologicznych".
W okresie zatrudnienia ukończyła studia pedagogiczne na Uniwersytecie Marii Curii Skłodowskiej w Lublinie i była stypendystką Szkoły Perkinsa dla Niewidomych w Watertown koło Bostonu w USA. W ramach stypendium podnosiła kwalifikacje przez kilka miesięcy w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej.
Mgr Elżbieta Oleksiak jest specjalistką liczącą się również poza granicami naszego kraju. Pomagała np. jako ekspert Międzynarodowego Programu Hilton-Perkins, m.in. Litwinom, Łotyszom i Słowakom rozwiązywać problemy osób głuchoniewidomych.
- Alicja Kuczyńska-Krata przeprowadziła rozmowę z Józefem Mendruniem zatytułowaną "Na wegetowaniu mi nie zależy" opublikowaną w kwartalniku "Dłonie i Słowo" z lutego 1999 r.
W rozmowie tej o Elżbiecie Oleksiak Józef Mendruń mówi:
"Potem, gdy ponownie w 1974 r. podjąłem pracę w Zarządzie Głównym PZN, w 1975 r. przyjąłem do pracy Elżbietę Oleksiak, z którą współpracuję już ponad 20 lat. Jest to też osoba, która bez reszty poświęciła się pracy dla tego środowiska, wytyczając sobie takie cele, które i dla mnie są najważniejsze".
O zaangażowaniu Elżbiety Oleksiak w pracy na rzecz głuchoniewidomych Józef Mendruń mówi:
"Ogromnie się cieszę, że TPG rozwija się, ale z pewnością nie jest to tylko moja zasługa. Jest to wspólna praca od samego zarysowania się idei. Jeszcze przed formalnym powołaniem Towarzystwa już trzy lata wcześniej tworzyliśmy koncepcję jego działania z Grzegorzem Kozłowskim, Małgorzatą Capałą (obecnie Książek), Elżbietą Oleksiak. Formułowaliśmy sobie wspólne cele i staraliśmy się je realizować. Dzisiaj - jako Przewodniczący TPG - nadaję kierunek tym działaniom. Przydaje się tutaj moje doświadczenie i ogólna pozycja społeczno-zawodowa. Ale na pewno nie jest to tylko moje dzieło".
Elżbieta Oleksiak jest członkiem założycielem Towarzystwa Pomocy Głuchoniewidomym i przez kilkanaście lat pełniła odpowiedzialne funkcje we władzach tego stowarzyszenia oraz brała udział w międzynarodowych konferencjach.
Mgr Elżbieta Oleksiak jest nadzwyczajnym członkiem PZN-u oraz była działaczką Towarzystwa Pomocy Głuchoniewidomym.
Jej praca została doceniona przez Zarząd Główny, który w kwietniu 2016 r. powołał ją na funkcję sekretarza generalnego.
Elżbieta Oleksiak jest osobą niezwykle pracowitą i zaangażowaną. Cieszy się uznaniem środowiska polskich niewidomych i słabowidzących oraz krajowych i zagranicznych specjalistów rehabilitacji osób z dysfunkcjami wzroku.
O jej zaangażowaniu świadczy chociażby tylko fakt, że jako jedyna z władz Polskiego Związku Niewidomych reaguje na wypowiedzi na liście Typhlos, udziela informacji oraz wyjaśnień i, jeżeli trzeba, podejmuje polemikę. Robiła to jako kierownik Działu Tyflologicznego i robi to po powierzeniu jej funkcji sekretarza generalnego Związku. Świadczy to o pozytywnym stosunku do niewidomych i ich problemów.
Z wielką przyjemnością kreśliłem sylwetki osób widzących, których działalność wpływała pozytywnie na losy wielu niewidomych. Kilkoro z tych osób znałem osobiście, pozostałe poznawałem na podstawie publikacji na ich temat. Wszystkie darzę wielkim szacunkiem. Żałuję, że pozostało wiele osób, którym nie mogłem poświęcić uwagi w tej publikacji. Wymagałoby to napisania książki, a nie artykułu, nawet tak obszernego. Zresztą książka taka została napisana i wydana.
Anna Wietecha w artykule "Podróż w historię środowiska niewidomych w Polsce", opublikowanym w "Biuletynie Informacyjnym Trakt" w marcu 2010 r. pisze o książce "Widzący niewidomym. Bezinteresowni, zaangażowani, oddani" m.in.:
"W roku 2009 Fundacja Polskich Niewidomych i Słabowidzących "Trakt" zainicjowała i z powodzeniem zrealizowała interesujące przedsięwzięcie wydawnicze. Jest ono o tyle ciekawe, że tego rodzaju publikacji, które dotyczą zbiorowej pamięci środowiska niewidomych, jest naprawdę niewiele".
I dalej:
"Książka pod redakcją Józefa Szczurka ukazuje w formie szkiców biograficznych sylwetki pracowników PZN z początkowego okresu jego działalności. Różnorodność opisywanych postaci sprawia, że możemy dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy o losach niewidomych w naszym kraju.
Wśród bohaterów szkiców pojawili się między innymi: Wanda Szuman - propagatorka rehabilitacji niewidomych poprzez twórczość artystyczną, autorka wielu książek poradniczych, profesor Zofia Sękowska - tyflopedagog, ojciec Bruno Pawłowicz - wieloletni duszpasterz niewidomych, Tomasz Lidke - współtwórca nowoczesnej rehabilitacji niewidomych opartej na współpracy państwa ze strukturami PZN, Maria Urban - założycielka krakowskiej szkoły masażu i inni".
Dodać wypada, że Anna Wietecha nie całkiem ściśle określiła bohaterów książki. Otóż nie byli to wyłącznie pracownicy PZN-u, lecz działacze i pracownicy różnych stowarzyszeń i instytucji. I tak na przykład z wyżej wymienionych przez autorkę, ani jedna osoba nie była pracownikiem PZN-u. Osoby te jednak, i wiele innych, zasługują na naszą pamięć i wdzięczność.