Rozwój i działalność spółdzielczości niewidomych przypada w przybliżeniu na drugą połowę XX stulecia, czyli prawie na cały okres PRL-u. Nie był to jednak początek działalności gospodarczej niewidomych.
Od czasu powstawania w XIX stuleciu na ziemiach polskich szkół dla niewidomych zaczynała się również działalność gospodarcza niewidomych. Początkowo były to niewielkie warsztaty prowadzone przez różne stowarzyszenia i warsztaty rzemieślnicze prowadzone przez absolwentów szkół dla niewidomych.
Interesującym wydarzeniem było powstanie w 1864 r. Towarzystwa Niewidomych Muzyków, byłych Wychowanków Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych w Warszawie.
Prowadzone przez Towarzystwo biuro pośrednictwa pracy przyjmowało od instytucji i osób prywatnych zamówienia na dorywczą pracę muzyków oraz starało się o stałe zatrudnienie dla członków w restauracjach i kawiarniach, w szkołach tańca i przy baletmistrzach. Członkowie, którzy otrzymali pracę za pośrednictwem Towarzystwa, wpłacali 5 proc. dochodów do jego kasy.
15 grudnia 1912 r. powstało na Górnym Śląsku stowarzyszenie niewidomych o nazwie Verein der Blinden im Oberschlesischen Industriebezirk.
Członkowie Towarzystwa korzystali z przywilejów, przysługujących niewidomym w Rzeszy (ze zniżki w podatkach obrotowym i dochodowym, zwolnienie od podatku dochodowego niewidomych, którzy osiągali niewielkie zarobki).
Stowarzyszenie dbało o zatrudnienie niewidomych. W tym celu prowadziło warsztaty szczotkarskie i koszykarskie w Bytomiu, w Chorzowie, w Prudniku i Nysie. Organizowało również zatrudnienie chałupnicze i prowadziło szkolenie przywarsztatowe. Większość niewidomych miała karty rzemieślnicze, np. na wyrób trzepaczek.
Podobna działalność prowadzona była na innych ziemiach polskich przez regionalne stowarzyszenia. Działalność ta jednak nie miała szerokiego zakresu aż do czasów po II wojnie światowej.
Szóstego października 1946 r. powstał Związek Pracowników Niewidomych RP, który starał się o tworzenie warunków zatrudnienia niewidomych na szerszą skalę. Związek starał się np. o przejęcie poniemieckiego obiektu niewidomych we Wrzeszczu. Zorganizowano tam warsztat szczotkarski, drukarnię brajlowską i ośrodek szkolenia zawodowego niewidomych z całej Polski. Związek jednak stracił ten obiekt na rzecz Gdańskiej Akademii Medycznej.
Związek wkładał duży wysiłek w uruchamianie wcześniej istniejących i tworzenie nowych zakładów pracy, zatrudniających niewidomych i przez nich kierowanych.
Warsztaty te przekształcone zostały w spółdzielnie niewidomych. Nie stało się tak z woli władz Związku, lecz na mocy decyzji władz państwowych.
Ideę spółdzielczości niewidomych zainicjował Henryk Ruszczyc. Był on wybitnym działaczem Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Laskach, wychowawcą w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym w Laskach, kierownikiem internatu i następnie kierownikiem warsztatów szkolnych, prekursorem zatrudnienia niewidomych w przemyśle - wybitnym specjalistą rehabilitacji zawodowej niewidomych. Pod koniec lat trzydziestych ubiegłego stulecia zabiegał o zorganizowanie spółdzielni niewidomych. Uzgodnił z wojewodą kieleckim, że spółdzielnia taka powstanie w Kielcach. Wybuch II wojny zniweczył te plany.
Henryk Ruszczyc wznowił starania po zakończeniu wojny. Był współorganizatorem pierwszej spółdzielni niewidomych, która powstała w Lublinie w grudniu 1945 r. Następnie angażował się w tworzenie kolejnych spółdzielni. Był osobą widzącą.
Urodził się 5 maja 1901 r., zmarł 3 stycznia 1973 r.
Adolf Szyszko we wspomnieniu pośmiertnym pt. "Wielki przyjaciel niewidomych nie żyje" ("Pochodnia", maj-czerwiec 1973 r.) pisze m.in.:
"Po tych ogólnych rozważaniach chciałbym kilkanaście zdań poświęcić osobistym osiągnięciom zawodowym Pana Ruszczyca (bo tak wszyscy Go nazywaliśmy).
Pracę swą w Zakładzie rozpoczął na stanowisku wychowawcy w internacie chłopców. Nie miał jeszcze niezbędnej wiedzy i doświadczenia, mimo to jednak miłość dla niewidomych oraz rzadko spotykana intuicja wskazały Mu nowoczesne metody prowadzenia zajęć internatowych. Znalazło to swój wyraz m.in. w specjalnie organizowanych grach ruchowych, bitwach z podchodami w sąsiednim lesie, gdzie główną bronią rozstrzygającą o zwycięstwie było zaskoczenie i klaskanie. Zabawy te, oceniając z perspektywy czasu, muszę określić jako świetną metodę ćwiczenia orientacji przestrzennej, zmysłu przeszkód, refleksu i samodzielności.
Zarząd Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, działającego przy Zakładzie w Laskach szybko poznał się na Jego talencie organizacyjnym i mianował H. Ruszczyca kierownikiem internatu, a następnie kierownikiem warsztatów szkolnych. Od tego momentu rozpoczęło się dla Niego życie całkowicie pochłaniające umysł, uczucia i całą energię.
W okresie od 1934 do 1939 roku, tj. do wybuchu wojny, zorganizował na terenie Lasek czteroletnie gimnazjum zawodowe szczotkarsko-koszykarskie i trzyletnią szkołę rzemieślniczą, przeprowadził całkowitą reorganizację warsztatów szkolnych, doprowadzając do stanu pełnej rentowności. Poza szczotkarstwem, koszykarstwem, wyplataniem wycieraczek, podjął próby z udostępnieniem niewidomym dziewiarstwa i garncarstwa. Przejął w Chorzowie warsztaty szczotkarskie, zatrudniające grupę niewidomych, rozbudował je i zreorganizował, likwidując ich deficyt. Znaczna jak na ówczesne czasy grupa niewidomych miała dzięki temu zapewnione źródło utrzymania. Na terenie Kielc podjął organizację spółdzielni pracy niewidomych. Załatwienie powyższej sprawy było tak dalece zaawansowane, że wojewoda kielecki wyraził zgodę. Wybuch wojny przeszkodził w sfinalizowaniu zamierzenia.
Jego działalność obejmowała zasięg niemal całego kraju. Na szczególne podkreślenie z tego okresu zasługuje pomoc grupie niewidomych w ukończeniu średniej szkoły ogólnokształcącej, co w owym czasie należało do rzadkości. Rozumiał, że pomoc niewidomym powinna być oparta na współpracy ludzi widzących z inwalidami wzroku. Działalność charytatywną traktował jako zło konieczne, wynikające z trudności w zapewnieniu niewidomym pracy zarobkowej. Już wówczas był przeświadczony o możliwościach niewidomych, po odpowiednim ich wyszkoleniu, zarobienia na swoje utrzymanie".
I dalej:
"Lata 1945-49 to w życiu Henryka Ruszczyca okres wzmożonej pracy na rzecz ogółu niewidomych na terenie całego kraju. W tym czasie, niezależnie od wspomnianego już ośrodka, organizuje liczne kursy przysposobienia niewidomych do pracy w przemyśle (Wrzeszcz, Poznań, Nowa Sól). Wszystkimi możliwymi środkami komunikacji przerzucał się z jednego krańca kraju w drugi, załatwiając zakwaterowanie kursantom, organizując kadrę wykładową i przeprowadzając jej instruktaże.
Osobiście organizował później zatrudnienie absolwentów w fabrykach państwowych. Był uznanym przez resort specjalistą od spraw szkolenia zawodowego i zatrudniania niewidomych. Jako ekspert wyjeżdżał w tym czasie z ministrem Kazimierzem Rusinkiem do Anglii. Należy dodać, że z inspiracji Henryka Ruszczyca powstały w tym czasie trzy spółdzielnie niewidomych: w Lublinie, Poznaniu i Łodzi. Główny nacisk przy wyszukiwaniu pracy dla inwalidów wzroku był położony na branżę dziewiarską i tkacką oraz zatrudnianie niewidomych w przemyśle państwowym, głównie przy montażach. Wynikiem tej działalności było zatrudnienie około tysiąca osób w przemyśle państwowym".
Spółdzielnie niewidomych rozwijały się do 1957 r. w ramach Centralnego Związku Spółdzielni Inwalidów. Niewidomi spółdzielcy uważali jednak, że więcej mogą osiągnąć w ramach własnego związku spółdzielczego i dążyli do wyłączenia się ze związku inwalidów. Częściowo udało się to 29 marca 1957 r. Powołanie Związku Spółdzielni Niewidomych nie zakończyło starań o pełną niezależność. ZSN był wprawdzie związkiem autonomicznym, ale sprawy gospodarcze - lustracja, bezpośredni nadzór - należały do okręgowych i wojewódzkich związków spółdzielni inwalidów.
Spory o kompetencje pomiędzy Związkiem Spółdzielni Niewidomych a Związkiem Spółdzielni Inwalidów trwały aż do 1981 roku, w którym ZSN się usamodzielnił i powstał Centralny Związek Spółdzielni Niewidomych.
CZSN wraz z innymi związkami spółdzielczymi został zlikwidowany przez Sejm RP ustawą z dnia 20 stycznia 1990. Była to wola nie tylko Sejmu RP, ale również wielu niewidomych spółdzielców, którzy demonstrowali pod Sejmem domagając się likwidacji CZSN-u. Uważali, że likwidacja tej socjalistycznej nadbudowy nad spółdzielniami pozwoli im lepiej i taniej pracować, lepiej zaspokajać potrzeby spółdzielców.
Wielu uważa, że gdyby CZSN nie został zlikwidowany, spółdzielczość nie upadłaby. Moim zdaniem jest to błędna ocena. CZSN nie posiadał instrumentów do wspomagania spółdzielni w warunkach rynkowych. Wcześniej pomagał zdobywać surowce, maszyny, środki transportu, wyłączność na produkcję, nie dopuszczał do powstawania zakładów konkurencyjnych. Wszystko to straciło znaczenie po 1989 r. Problemem natomiast stał się zbyt, a w tym CZSN pomagać nie mógł, bo na "wolnym rynku" obowiązują inne prawa, które wymagają konkurencji, przetargów, niskich cen i wysokiej jakości. CZSN nie miał żadnych możliwości udzielania takiej pomocy, jaka byłaby przydatna w nowych warunkach ekonomicznych i gospodarczych.
W okresie ponad trzydziestu lat, w warunkach gospodarki nakazowo-rozdzielczej, istnienia ZSN a później CZSN przyczyniał się do dynamicznego rozwoju spółdzielczości niewidomych.
W rozwój spółdzielczości niewidomych angażowało się setki niewidomych i słabowidzących działaczy gospodarczych. Niesposób przedstawić dokonań wszystkich osób, które wniosły wkład w to dzieło. Dlatego wybrałem tylko cztery sylwetki - założyciela i prezesa pierwszej spółdzielni niewidomych w Polsce bbb Modesta Sękowskiego, Henocha Drata, założyciela i wieloletniego prezesa Spółdzielni "Gryf" w Bydgoszczy, Aleksandra Króla, który działał we Wrocławiu, w Gdańsku i w Poznaniu oraz Kazimierza Lemańczyka, który przez 60 lat był prezesem Spółdzielni "Nowa Praca Niewidomych" w Warszawie.
Jak już wspomniałem warsztaty Związku Pracowników Niewidomych RP przekształcone zostały w spółdzielnie niewidomych. Rozpoczął się intensywny rozwój tej formy działalności gospodarczej niewidomych. Do czasu kryzysu spółdzielczości niewidomych w latach dziewięćdziesiątych XX stulecia powstało około 40 spółdzielni niewidomych. W najlepszych czasach, w okresie prosperity, zatrudniały one kilkanaście tysięcy niewidomych i słabowidzących pracowników. Spółdzielnie te zrzeszone były, najpierw w Związku Spółdzielni Inwalidów, następnie w Związku Spółdzielni Niewidomych, który w 1981 r. przekształcony został w Centralny Związek Spółdzielni Niewidomych.
Na uwagę zasługuje fakt, że spółdzielnie niewidomych prowadziły szeroką działalność socjalną, rehabilitacyjną i kulturalną. Spółdzielcami opiekowała się własna służba zdrowia. Spółdzielnie prowadziły internaty (hotele pracownicze), w których mogli mieszkać niewidomi do czasu otrzymania własnych mieszkań. Spółdzielnie organizowały wczasy, turnusy sportowe i rehabilitacyjne, turystykę, przyznawały pomoc socjalną i pieniądze na zakup szeroko rozumianego sprzętu rehabilitacyjnego itp.
Wieloma spółdzielniami kierowali niewidomi prezesi, którzy rozumieli potrzeby niewidomych spółdzielców i byli życiowo, zawodowo oraz emocjonalnie związani z instytucjami, którymi kierowali.
Działacz społeczny, twórca i prezes Lubelskiej Spółdzielni Niewidomych, przewodniczący Zarządu Okręgu PZN w Lublinie, członek Wojewódzkiej Rady Narodowej w Lublinie.
Sylwetkę tego wybitnego działacza środowiska niewidomych, budowniczego pierwszej w Polsce spółdzielni niewidomych opracowałem na podstawie artykułu "Życie i działalność Modesta Sękowskiego" pióra Z.B., opublikowanego w "Wypisach Tyflologicznych" 1974 r.
Urodził się 25 grudnia 1920 r., zmarł 29 czerwca 1972 r.
Miał bardzo ciężkie dzieciństwo. Był synem rzemieślnika, który do 1928 r. pracował w majątkach ziemskich jako stelmach, a następnie osiadł na roli otrzymanej w spadku po teściach.
Matka umarła mu w 1925 r., osierocając troje dzieci. Ojciec ożenił się po raz drugi i z tego małżeństwa urodziło się dwoje dzieci. Rodzina żyła w trudnych warunkach materialnych, a macocha Modesta nie należała do kobiet łagodnych.
W 1931 r. Modest uległ wypadkowi (poparzenie wapnem oczu) i stracił wzrok. Stracił też nadzieję. Bał się wrócić do domu ze szpitala, bo macocha ciągle urągała i wprowadzała nerwową atmosferę.
Jednak do szpitala przyszedł współpracownik zakładu w Laskach i odnalazł tam Modesta. Do Lasek został zabrany wprost ze szpitala.
Przed utratą wzroku kończył właśnie klasę trzecią.
W Laskach nauczył się brajla i kontynuował naukę w klasie czwartej. Rozwijał się wszechstronnie, umysłowo, fizycznie - dzięki sportowi, który z zamiłowaniem i wytrwałością uprawiał oraz duchowo - pod wpływem głęboko religijnej atmosfery Zakładu.
W 1934 r., zmarł mu ojciec. Modest wyjechał na wakacje do domu, gdzie macocha postanowiła, że nie będzie dalej się uczyć, bo ona nie ma na to pieniędzy.
Wieśniacy mówili: "W tej szkole i tak cię niczego nie nauczą, bo czego może nauczyć się niewidomy?".
Modest miał wówczas 14 lat. Napisał list do Pana Ruszczyca: "Nie wrócę do Lasek, bo macocha nie ma pieniędzy". Pan Ruszczyc natychmiast przyjechał, zabrał go do Lasek i zapewnił mu utrzymanie ze środków Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi.
Modest ukończył w Laskach szkołę podstawową i zawodową. Jego zdolności i cechy charakteru zainteresowały nauczycieli i wychowawców. "Matka Czacka prosiła, by nad nim czuwać, bo dobrze się zapowiada".
Już w roku szkolnym 1919/20 pierwszy niewidomy został skierowany przez Matkę Czacką do Seminarium Nauczycielskiego. W następnych latach pięcioro niewidomych ukończyło seminaria nauczycielskie prywatne lub państwowe. Po kilku latach praktyki nauczycielskiej w Laskach jako jedni z pierwszych uzyskali kwalifikacje wyższe w Państwowym Instytucie Pedagogiki Specjalnej, zorganizowanym przez M. Grzegorzewską. Ci właśnie niewidomi byli między innymi, nauczycielami Modesta Sękowskiego w szkole laskowskiej.
Modest Sękowski zdał do gimnazjum im. Reytana i uczęszczał do tej szkoły w latach 1937/38 i 1938/39. Następnie w czasie wojny przerabiał kurs licealny i w 1942 r. złożył na kompletach tajnego nauczania egzamin maturalny i uzyskał świadectwo dojrzałości.
W okresie okupacji Modest pracował w szczotkarni, a także wraz z innymi wychowankami Lasek, pracował w piekarni i w szpitalu partyzanckim. W wymienionym artykule czytamy:
"Wiele razy niewidomi narażali swoje bezpieczeństwo dla ukrycia prześladowanych lub dla udzielenia pomocy akcjom konspiracyjnym skierowanym przeciw wrogowi. W 1944 r. podczas powstania warszawskiego, toczyły się walki w Puszczy Kampinoskiej. Laski, z woli bohaterskiej Matki Czackiej, włączyły się bez zastrzeżeń w walkę o wyzwolenie Ojczyzny. Kiedy przestała funkcjonować zbombardowana Elektrownia Warszawska i zasilać prądem piekarnię w Laskach, Modest Sękowski wraz z kolegą podjął się ręcznego wyrabiania ciasta na chleb dla setek ludzi, mieszkających w Laskach lub szukających w Zakładzie pożywienia, a także dla rannych, leżących w zaimprowizowanym szpitalu zakładowym. Cztery dni w tygodniu przychodzili na 1 - 2 godziny, czasem na dłużej, zastąpić siostrę w tej ciężkiej dla niej pracy. Był to duży wysiłek, nieefektowny, niezauważalny, ale tak potrzebny do życia jak chleb.
Zorganizowano w Laskach szpital polowy, zapewniono żołnierzom wyżywienie, a dowództwu łączność. Modest wraz z kilkoma kolegami, był wtedy także członkiem drużyny sanitarnej. Odbierali przywiezionych na teren Zakładu rannych i przynosili ich do szpitala. W przodzie noszy szedł szczątkowo widzący, w tyle zupełnie niewidomy. Pomagali także w szpitalu jako sanitariusze, dźwigając ciężko rannych, służąc im w miarę swych sił. Poległym zmarłym w szpitalu kopali groby. Trud to był ogromny, czasem połączony z dużym niebezpieczeństwem. Czynili to z prostotą i przekonaniem, że spełniają obowiązek żołnierski, że nie robią nic nadzwyczajnego. Niewidomi współdziałający w walkach powstańczych, to chyba zjawisko bez precedensu, godne podziwu i wzruszenia".
W 1941 r. Modest Sękowski ciężko zachorował na owrzodzenie żołądka i dwunastnicy. Bardzo cierpiał. Miał wówczas 21 lat. Poddał się operacji - resekcji żołądka. Stan jego zdrowia wymagał dobrego odżywiania, ale w okresie okupacji panowała bieda i głód. Mimo to Modest przez cały czas kuracji miał wszystko, co mu było potrzebne: bułki, masło, kasze, białe mięso itd. Tak zarządził Henryk Ruszczyc.
W 1945 r. Modest Sękowski podjął nowe pionierskie zadanie, wymagające pełnej dojrzałości. Przyjął odpowiedzialność za grupę niewidomych, podjął wraz z nią próbę całkowitego usamodzielnienia się, integracji ze społeczeństwem widzących, zorganizowania rehabilitacji niewidomych przez nich samych.
2 października 1945 r. przyjechał do Lublina i zajął się organizowaniem spółdzielni pracy niewidomych oraz podjął studia uniwersyteckie. Zarówno pierwsze, jak i drugie zamierzenie nie należały do łatwych. Żeby to zrozumieć, trzeba wiedzieć, jaka była sytuacja niewidomych na Lubelszczyźnie w okresie międzywojennym.
Cytat z artykułu wymienionego na wstępie:
"Województwo lubelskie należało wówczas do tzw. Polski B, było słabo zaludnione, zacofane gospodarczo i zaniedbane pod względem kulturalnym. Nie istniał tam wówczas żaden ośrodek grupujący niewidomych. Inwalidzi wojenni z I wojny światowej posiadali koncesje na prowadzenie sklepów z artykułami monopolowymi lub otrzymywali renty wojskowe. Renty otrzymywali również niewidomi inwalidzi pracy. Reszta niewidomych - w tym także dzieci - była często pozbawiona jakiegokolwiek oparcia i pomocy, pozostawała na utrzymaniu swych rodzin. Wielu z nich, nie mając żadnych środków utrzymania trudniło się żebraniną, pozorowaną niekiedy muzykowaniem albo sprzedażą uliczną.
Zakład dla Ociemniałych w Laskach, Instytut Głuchoniemych i Ociemniałych w Warszawie i Zakład dla Ociemniałych przeniesiony ze Lwowa, z własnej inicjatywy penetrowały Lubelszczyznę, prowadząc nabór dzieci do szkół dla niewidomych. Zakłady te utrzymywały się z ofiar społeczeństwa, funduszy miast, w których się znajdowały i z opłat, jakie niekiedy uiszczali rodzice lub opiekunowie wychowanków. Ówczesne władze państwowe zapewniały jedynie nieliczne etaty nauczycielskie w zakładach dla niewidomych dzieci. Niewidomi nie wiedzieli wówczas, że mogą pracować, uzyskać niezależność materialną i swoje miejsce w społeczeństwie. Na Lubelszczyźnie wskutek ogólnego zacofania byli oni szczególnie bezradni i pozbawieni aspiracji usamodzielnienia się. Pojęcie rehabilitacji inwalidów było tam zupełnie nie znane".
Po II wojnie światowej liczba niewidomych, ociemniałych żołnierzy i cywilnych ofiar wojny wzrosła niepomiernie.
Dwudziestopięcioletni Modest Sękowski w takich warunkach podejmował działalność na Lubelszczyźenie. Przyjechał z kilkoma wychowankami Lasek. Stanowili oni grupę założycieli pierwszej w Polsce Spółdzielni Inwalidów Niewidomych. Cechowała ich ofiarna i bezinteresowna postawa. Henryk Ruszczyc otrzymał w PCK przydział lokalu przy ul. 1 Maja, co było znacznym sukcesem, ułatwił nawiązanie kontaktów z władzami, załatwiał wspólnie z M. Sękowskim sprawy w urzędach, służąc pomocą w pierwszym okresie zawsze, gdy zachodziła potrzeba. Zakład w Laskach podzielił się z nimi tym, czym mógł, ale mógł bardzo niewiele, bo był zrujnowany przez wojnę.
Przywódcą, najpierw pełniącym rolę opiekuna, później kierownika, a wreszcie prezesa organizującego się zespołu późniejszej spółdzielni był od początku Modest Sękowski. Równocześnie, w październiku 1945 r., podjął studia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim - Wydział Humanistyczny, sekcja historii.
Kolejny cytat:
"Jego tryb życia wyglądał wówczas następująco. Rano szedł na Uniwersytet na wykłady i ćwiczenia, a następnie załatwiał w urzędach sprawy niewidomych i organizującej się ich placówki pracy. W porze obiadowej wracał na 1 Maja, bo przecież musiał się zatroszczyć, jak żyją jego koledzy, wydać dyspozycje wykonania potrzebnych czynności, podzielić się wiadomościami, jak postępuje załatwianie ich spraw wspólnych. Następnie znów wracał na Uniwersytet, aby studiować i nawiązywać kontakty z ludźmi, których należało zainteresować sprawą niewidomych. Wieczorem wracał do domu".
Dalej czytamy:
"29 grudnia 1945 r. odbyło się zebranie organizacyjne członków spółdzielni. Wiosną 1946 r. prezes Sękowski uporawszy się z licznymi formalnościami koniecznymi dla zapewnienia podstaw prawnych nowo założonej spółdzielni, przystąpił do organizowania produkcji, a więc zaopatrzenia w surowce, zbytu wyrobów szczotkarskich, a następnie do kompletowania załogi oraz do zaspokajania potrzeb lokalowych. Przede wszystkim położył nacisk na werbunek niewidomych zamieszkujących teren województwa lubelskiego. Chodziło tu o realizację zasadniczego celu działania, to jest o rozszerzenie zasięgu rehabilitacji społecznej i zawodowej niewidomych. Sękowski opracował krótki biuletyn informacyjny dla niewidomych Lubelszczyzny, informujący ich o powstaniu spółdzielni i możliwościach przeszkolenia, a następnie zatrudnienia inwalidów wzroku, a także włączenia ich do społecznej organizacji jednoczącej niewidomych, tj. Związku Pracowników Niewidomych.
Ten apel do wszystkich niewidomych województwa lubelskiego rozprowadzały Rady Narodowe wszystkich szczebli, Związek Samopomocy Chłopskiej, Polski Czerwony Krzyż, a także Kuria Biskupia - którą wówczas kierował obecny Prymas Polski - poprzez wszystkie parafie i punkty katechetyczne. Pierwsza po wojnie rejestracja niewidomych na Lubelszczyźnie dała dobre wyniki, bo współdziałało w niej całe społeczeństwo, kierowane przez władze i organizacje, zjednane przez Modesta Sękowskiego dla sprawy niewidomych. Było wówczas tyle ważnych i pilnych spraw w tym gorącym powojennym okresie, że trzeba było gorącego rzecznika ok. 20.000 rzeszy niewidomych polskich, aby znalazł się czas, miejsce i środki na objęcie ich opieką i rehabilitacją".
"Prezes Sękowski nie szczędził czasu na rozmowy z coraz liczniej przybywającymi inwalidami. Przekonywał ich o możliwościach pracy i usamodzielnienia się, odbudowywał w nich chęć do życia, poczucie osobistej wartości i godności. Można powiedzieć, że prowadził rehabilitację psychiczną, ogromnie potrzebną, zwłaszcza tym, którzy niedawno wzrok stracili - ofiarom wojny.
Ale nie ograniczał się do oczekiwania w biurze spółdzielni na niewidomych, którzy przyjdą do niego. Wychodził im naprzeciw - szukał ich i znajdował, a każdym się szczerze radował. Chodził po szpitalach Lublina i miast powiatowych, pytając czy są w nich niewidomi inwalidzi. Znajdował ich często, czekali bez nadziei na przyszłość, często psychicznie załamani, pozbawieni rodzin i środków do życia. Szpitale nie wypisywały ich długo po wyleczeniu, bo nie było dokąd ich odsyłać, a przecież trudno wyrzucić niewidomego człowieka na ulicę. Więc niewidomi czekali "aż ich ktoś kupi", jak jeden z nich powiedział. Zjawiał się w końcu prezes Sękowski, "kupował ich", zabierał do spółdzielni, a później do swego ciasnego mieszkania i dzielił się z nimi skromnym bochenkiem chleba. Potem uczył ich pracy "po niewidomemu" i zatrudniał".
W 1951 r. ukończył studia historyczne na Uniwersytecie. W 1948 r. ożenił się z Zofią, późniejszą profesor Sękowską. Wspólnie wychowali czterech synów.
Poza funkcjami pełnionymi w spółdzielczości i ruchu związkowym niewidomych, był działaczem społecznym, zaangażowanym w prace Wojewódzkiej Rady Narodowej w Lublinie, w której funkcje radnego pełnił przez dwie kadencje jako przedstawiciel środowiska inwalidzkiego i spółdzielczości. Był członkiem i inicjatorem Polskiego Komitetu Zapobiegania Ślepocie, na czele którego stał prof. dr Tadeusz Krwawicz oraz członkiem Polskiego Towarzystwa Walki z Kalectwem. Był również honorowym członkiem Związku Inwalidów Wojennych PRL i Związku Ociemniałych Żołnierzy, a także aktywnie działał w Towarzystwie Przyjaciół Dzieci. Był też wieloletnim członkiem Zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi.
I ostatni cytat:
"Jego nieskazitelna uczciwość, bezinteresowność, umiejętność kierowania bardzo zróżnicowanym środowiskiem inwalidzkim, zasługi na polu rehabilitacji, to jest włączania niewidomych do produkcji i pracy społecznej, były ocenione wysoko przez władze państwowe. Został odznaczony Medalem X-lecia, Złotym Krzyżem Zasługi, Krzyżem Kawalerskim, a następnie Oficerskim Orderem Odrodzenia Polski. Ponadto posiadał liczne odznaczenia spółdzielcze, społeczne, organizacyjne".
Zmarł po ciężkiej chorobie 29 czerwca 1972 r.
Konając szeptał: "Mój Boże, ja oddaję Ci wszystko, wszystko: i moje życie, i moją śmierć, i moje cierpienie. Za Kościół, za Polskę, za jedność, za młodzież, Laski, Żułów, Piwną i moich ukochanych..."
To był jego ostatni czyn.
A oto podsumowanie osiągnięć jego życia.
- Zorganizowanie pierwszej w Polsce spółdzielni pracy niewidomych, zatrudniającej ponad 700 osób, która wytyczyła drogę rehabilitacji niewidomych.
- Wprowadzenie zatrudnienia niewidomych w branżach: elektrotechnicznej, metalowej, przy produkcji bezpieczników samochodowych, kapsli, palników do łazienkowych piecyków gazowych, wyłączników do pralek, zaciskaczy do transfuzji krwi i innych.
- Rehabilitacja zawodowa systemem przywarsztatowym kilkuset niewidomych i zatrudnienie ich systemem nakładczym.
- Zorganizowanie lubelskiego Okręgu Polskiego Związku Niewidomych.
- Udział w zorganizowaniu i pełnienie funkcji pierwszego prezesa Związku Spółdzielni Niewidomych w Warszawie.
- Udział w organizowaniu Związku Spółdzielni Inwalidów i Centralnego Związku Spółdzielczości Pracy, a następnie pełnienie funkcji w Radzie CZSP.
- Zrealizowanie własną inicjatywą i pracą organizacyjną pięciu dużych inwestycji, a mianowicie: bloku produkcyjnego dla spółdzielni w Lublinie, bloku socjalnego, mieszczącego internat i urządzenia kulturalno-socjalne oraz leczniczo-rehabilitacyjne, bloku produkcyjnego, zatrudniającego systemem nakładczym niewidome podopieczne Zakładu Specjalnego w Żułowie, oraz dwóch bloków mieszkalnych dla inwalidów zatrudnionych w spółdzielni.
- Inicjatywa i pomoc organizacyjna przy budowie Zakładu Specjalnego dla Dorosłych w Lublinie, który początkowo był przeznaczony dla spółdzielni niewidomych, ale ze względu na zapotrzebowanie społeczne został przekazany Wydziałowi Zdrowia i Opieki Społecznej oraz przy budowie Szkoły Specjalnej dla Dzieci Niedowidzących w Lublinie.
Był założycielem i wieloletnim prezesem zarządu Spółdzielni Niewidomych "Gryf" w Bydgoszczy oraz wieloletnim przewodniczącym zarządu Okręgu Polskiego Związku Niewidomych w Bydgoszczy.
Urodził się 4 kwietnia 1917 r. w Charkowie na Ukrainie, Zmarł w Bydgoszczy 26 kwietnia 1991 r.
Zofia Krzemkowska w publikacji "Absolwenci" ("Wiedza i Myśl" listopad 2012 r.) O Henochu Dracie pisze, m.in.:
"Po śmierci męża matka wraz z małym synkiem przeniosła się do Polski. Osiedlili się najpierw w okolicach Lublina, potem w okolicach Grudziądza. W 1931 r. mając 14 lat Henoch stracił wzrok wskutek wybuchu niewypału. W latach 1933-39 uczył się w bydgoskiej szkole dla niewidomych, był jej absolwentem. Poza wykształceniem wyniósł stąd zainteresowanie szachami i książkami. To ostatnie pozostało mu do końca życia. Po zakończeniu pracy zawodowej słuchanie książek mówionych stanowiło najmilszą rozrywkę. Kilkakrotnie wracał już do przeczytanych pozycji. Odnosił sukcesy w ogólnopolskich mistrzostwach szachowych. Dla upamiętnienia jego dokonań co roku w maju odbywa się w Bydgoszczy memoriał szachowy Henocha Drata.
Pracując ukończył technikum ekonomiczne. Od lutego 1949 r. był członkiem zarządu bydgoskiego oddziału Związku Pracowników Niewidomych RP, poprzednika PZN.
Jego największym osiągnięciem było utworzenie wraz z zespołem kolegów w 1950 r. spółdzielni niewidomych "Gryf", której był prezesem do 1980 r.
W szczytowym okresie rozwoju spółdzielni w 1985 r. w branżach szczotkarskiej, pędzlarskiej, wyrobów wycieraczek, w dziale metalowym i elektrycznym zatrudnionych było 785 osób, w tym 451 niewidomych. W 2005 r. - kiedy obchodziła 55-lecie istnienia - zatrudniała już tylko 106 pracowników, w tym 53 niewidomych. Droga, którą przebyła spółdzielnia "Gryf", to historia wielu ludzkich losów związanych z dziejami stworzonego przedsiębiorstwa spółdzielczego.
Siedziba spółdzielni na początku jej istnienia znajdowała się przy ul. Kołłątaja w Bydgoszczy, w dawnym schronisku dla samotnych niewidomych".
I dalej Zofia Krzemkowska pisze:
"Prezes Drat nie kierował zza biurka. Był wśród ludzi, wysłuchiwał ich problemów i starał się im zaradzić. Praca była ciężka, akordowa, monotonna, ale była ciągła, nie brakowało jej. Stwarzała warunki do życia całym rodzinom.
Spółdzielnia zakupiła domki campingowe w Tleniu w Borach Tucholskich, gdzie wypoczywali jej pracownicy, prezes z rodziną również. Miał syna Tadeusza, synową Ewę i dwie wnuczki. Spółdzielnia organizowała kilkudniowe wycieczki krajoznawcze, zajęcia k.o. i sportowe. Istniały zespoły szachowe, muzyczne i wokalne, np. "Gryfinki". Takie były wówczas warunki. Spółdzielnia "Gryf" nie była tu odosobniona. Było to dowodem troski o pracownika.
Poza absorbującą pracą zawodową i życiem rodzinnym wiele czasu pochłaniała działalność społeczna. Pełnił liczne funkcje:
- w latach 1957-76 był członkiem Rady Związku Spółdzielni Niewidomych,
- w latach 1960-70 oraz 1973-76 przewodniczył radzie tego Związku,
- w latach 1961-85 był przewodniczącym Zarządu Okręgu PZN w Bydgoszczy,
- w latach 1958-71 był członkiem ZG PZN i Prezydium ZG".
Jeszcze jeden cytat z artykułu Zofii Krzemkowskiej:
"Na co dzień w pracy i w życiu był spontaniczny i komunikatywny. Przygotowywał się do pełnionych funkcji analizując niezbędne dokumenty, poważnie traktował swoje obowiązki".
Józef Szczurek w artykule "Dorobek dwudziestu lat" ("Pochodnia", czerwiec 1970 r.) zamieszcza m.in. wypowiedź Henocha Drata dotyczącą problemów związanych z powołaniem Spółdzielni "Gryf". Czytamy:
" Trzeba zacząć od tego, że istniała pilna potrzeba powołania do życia zakładu, w którym niewidomi mogliby znaleźć pracę i chleb. Mieliśmy wzory. Spółdzielnie niewidomych istniały już w Lublinie, Chorzowie, Poznaniu. Zebrało nas się kilku odważnych i postanowiliśmy utworzyć podobną placówkę w Bydgoszczy. Ale od postanowienia do zrealizowania daleka droga.
Zaczęliśmy wydeptywać schody do różnych instytucji, mających wpływ na powstanie naszej spółdzielni. Jednak wszędzie spotykaliśmy się ze sprzeciwem, ponieważ nasi rozmówcy nie wierzyli, że niewidomi mogą utworzyć przedsiębiorstwo i nim kierować. Byliśmy jednak uparci. Powstał komitet organizacyjny. Na jego przewodniczącego wybraliśmy nestora niewidomych w Bydgoszczy - nieżyjącego już dzisiaj Władysława Winnickiego.
Jako pierwszy zrozumiał nasze potrzeby i udzielił nam poparcia Miejski Komitet Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w Bydgoszczy. Odtąd i inne instytucje zaczęły nam sprzyjać.
Było nas dwudziestu dwóch założycieli. Spółdzielnia, co prawda na razie na papierze, powstała 2 marca 1950 roku, ale pierwsze przeszkody natury formalnej zostały już pokonane i można już było myśleć o następnym etapie, prowadzącym do rozpoczęcia produkcji.
Główny wysiłek poszedł w kierunku zdobycia lokalu. Wskazaliśmy na internat, w którym mieszkali niewidomi na ulicy Kołłątaja, prowadzony przez Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej. Tu nasza tworząca się spółdzielnia otrzymała początkowo sto metrów kwadratowych powierzchni w suterenie, w tym na warsztaty około pięćdziesięciu metrów. Na zakup narzędzi do produkcji nie było pieniędzy, przynosiliśmy więc z domu, co kto miał. Kredytową pożyczkę w wysokości dwudziestu siedmiu tysięcy złotych, którą otrzymaliśmy w banku, w całości przeznaczyliśmy na zakup surowców. 16 maja 1950 roku nastąpiło prawdziwe otwarcie. Rozpoczęła się praca, produkcja, pierwsze gotowe wyroby zeszły z warsztatów do magazynu. W końcu maja pracowało już dwudziestu ośmiu ludzi. Wtedy też otrzymaliśmy pierwszą pensję. Były to prawdziwie radosne dni. Oczywiście, musieliśmy rozwikłać wiele jeszcze problemów, o których można by pisać bardzo wiele, ale udało nam się rozwiązać je pomyślnie".
Kolejna wypowiedź Henocha Drata świadczy o warunkach działalności gospodarczej w systemie nakazowo-rozdzielczym socjalistycznej gospodarki. Obecnie wiele nieco młodszych osób nie potrafi nawet sobie tego wyobrazić. Przeczytajmy:
"- Panie Prezesie, jakie mankamenty dostrzega Pan w naszym życiu organizacyjnym i społecznym, co należałoby zmienić, poprawić, aby postęp był szybszy?
- Przede wszystkim brak koncentracji i specjalizacji spółdzielni niewidomych. Wszystkie produkują wszystko. Gdyby istniała specjalizacja, można by mówić o zwiększeniu wydajności pracy i racjonalnym wykorzystywaniu urządzeń. W tej sytuacji niełatwe jest przewidywanie, właściwe planowanie, bo nigdy nie wiemy, czy inne zakłady pierwsze nie uchwycą produkcji, którą zamierzamy uruchomić. Utrudnia to kompletowanie urządzeń i ustawienie kadry. Mówiąc krótko, brak specjalizacji nie umożliwia stabilizacji naszym spółdzielniom na teraz i na przyszłość. Te zagadnienia musimy rozwiązać mądrzej.
Bardzo poważnym mankamentem jest nierytmiczne zaopatrzenie w surowce. Uniemożliwia to pełne wykorzystanie mocy produkcyjnych. Plan musi być wykonany, ale fakt, że przez jakiś czas nie było surowców, nikogo nie obchodzi. I tu tkwi źródło wielu trudności, niepotrzebnej szarpaniny i kłopotów.
Bardzo utrudnia nam pracę zbyt wielka ilość różnego rodzaju narad i konferencji. Należymy do kilku zjednoczeń i mamy kilka jednostek nadrzędnych. Każda z nich ma własny plan narad i zebrań i chce go wykonać, a w spółdzielni aktyw jest ten sam. Przeważnie z tych narad niewiele wychodzi, a trwają godzinami, odrywając nas od pracy. Ich tematy przeważnie się powtarzają.
Jakże często nawiedzają nas kontrole z różnych jednostek nadrzędnych, interesujące się najczęściej tymi samymi zagadnieniami. W tym wszystkim za wiele słów i wniosków, a kiedyż je mamy realizować. Kierownik zakładu jest rozrywany na konferencje, a przecież powinien poświęcać swój czas przede wszystkim na pracę bieżącą w zakładzie, na myślenie o tym, co będzie za rok, za trzy. Marnowanie czasu, puste słowa, przewlekła gadanina, stosy papierów - oto choroba naszych czasów. Musimy się z niej wyzwolić. Lenin pisał do jednego ze swych współpracowników, że "rewolucja może utonąć w papierach. Nie wolno do tego dopuścić".
W "Kronice związkowej ("Pochodnia", styczeń 1981 r.) czytamy:
"1 grudnia 1980 odszedł na emeryturę Henoch Drat - organizator spółdzielni niewidomych "Gryf" w Bydgoszczy i przewodniczący jej zarządu przez trzydzieści lat. Spółdzielnia, którą Henoch Drat przekazuje w ręce swego następcy, jest silnym organizacyjnie i ekonomicznie przedsiębiorstwem. O jej osiągnięciach pisaliśmy z okazji trzydziestolecia tej placówki w lipcu ubiegłego roku. Były prezes przywiązywał dużą wagę do warunków pracy i działalności rehabilitacyjnej niewidomych. Wybudowano więc kilka nowoczesnych obiektów produkcyjnych i socjalnych. Spółdzielnia szczyci się nowoczesną stołówką z dobrze wyposażonym zapleczem i piękną salą wypoczynkową, ma także szatnie, łaźnie, punkty usługowe.
Prezes Henoch Drat odszedł więc na emeryturę w poczuciu dobrze spełnionych obowiązków, z wiarą, iż jego dzieło będzie nadal rozwijane dla dobra niewidomych".
I w tym miejscu nasuwa się smutna refleksja. Spółdzielnia "Gryf", która miała nadal rozwijać się dla dobra niewidomych już nie istnieje. Nie potrafiła dostosować się do działalności w warunkach gospodarki rynkowej. I pomyśleć, że spółdzielnia, jako zakład pracy chronionej, korzystała z olbrzymich dofinansowań płac niepełnosprawnych pracowników, ulg w podatkach i innych form pomocy.
Urodził się w 1917 r. w Drużbicach, w województwie łódzkim, zmarł 10 stycznia 1993 r. w Poznaniu.
Za osiągnięcia w działalności gospodarczej i społecznej został odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski i Krzyżem Komandorskim.
O Aleksandrze Królu pisze Marian Gudz w publikacji "Sylwetki dwudziestolecia" ("Pochodnia", styczeń 1965 r.). Przytaczam obszerny fragment tej publikacji.
"Fakt utraty dziewięćdziesięciu procent wzroku zmusza go do poniechania wszelkiej pracy w środowisku ludzi widzących i kieruje jego kroki do Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych w Warszawie, gdzie w roku 1938 podejmuje naukę w zawodzie koszykarza.
Już w czasie okupacji, bo w roku 1942, uzyskuje papiery czeladnicze i nie opuszczając Instytutu, pracuje w nim jeszcze dwa lata. W tym też czasie następuje całkowity zanik wzroku.
Długo trwała noc okupacji i ponuro rozlegały się w niej odgłosy wystrzałów niemieckich żandarmów. Potem trochę weselej pękały granaty gwardzistów ludowych, atakujących pobliski Cafe Club, aż wreszcie nadeszło wyzwolenie i możność rozwinięcia szerszej działalności. Kolega Król opuszcza Instytut i przez kolejne dwa lata pracuje w oddziale warszawskim Związku Pracowników Niewidomych RP. Już w tym czasie jego energia i zdolności organizacyjne zostają właściwie ocenione. Władze powierzają mu zadanie tworzenia nowych komórek związkowych, delegując go w roku 1947 na Ziemie Odzyskane.
W trudnych warunkach pierwszych lat odbudowy organizuje we Wrocławiu oddział Związku Pracowników Niewidomych i początkowo prymitywne warsztaty szczotkarsko-koszykarskie. Jednocześnie rozwija działalność polityczną jako członek PZPR, do której wstąpił w roku 1948. W roku 1949 powstają we Wrocławiu-Leśnicy warsztaty pracy już na większą skalę, a na tej bazie spółdzielnia niewidomych, której pierwszym prezesem jest Aleksander Król. Fakt ten przyczynia się w znacznym stopniu do rozwiązania problemu zatrudnienia niewidomych z terenu Wrocławia i najbliższej okolicy.
W roku 1951 Centrala Spółdzielni Inwalidów przenosi kolegę Króla do Poznania, co staje się momentem przełomowym dla tego terenu. Tutaj to, w początkowo trudnych warunkach lokalowych, organizuje warsztaty szczotkarskie, do których zaczynają napływać poszukujący pracy niewidomi. Spółdzielnia rozwija się prawidłowo, obejmując swym zasięgiem również prowincję.
Metoda zatrudniania systemem chałupniczym, początkowo trudna do wykonania, powoli zdaje egzamin. Realizowany jest również program tworzenia ośrodków pracy chronionej w odleglejszych miasteczkach województwa. Wynikiem tych zabiegów są ośrodki w Rogoźnie, Krotoszynie, Kępnie i Lesznie.
W roku 1957 PZN powierzył koledze Królowi opiekę nad niewidomymi województwa zielonogórskiego. Zdezorganizowane i nierentowne warsztaty pracy w Bytomiu Odrzańskim stają się filią poznańskiego "Szczotkarza". Po czterech latach solidnej pracy i zabiegów prezesa Króla Bytom staje się dobrze zorganizowaną, samodzielną jednostką spółdzielczą z rozbudowanym systemem pracy chałupniczej. I znów jeden problem - problem niewidomych województwa zielonogórskiego - rozwiązany.
W trosce o zatrudnienie młodzieży niewidomej, która z braku mieszkań nie mogła po opuszczeniu zakładu pracować w Poznaniu, prezes i zarząd spółdzielni znaleźli tymczasowe wyjście, tworząc filię w Spławiu. W ładnie położonym, okolonym starym parkiem domu przebywało ponad trzydzieścioro dziewcząt i chłopców. Ponieważ jednak zachodziła potrzeba stabilizacji i usamodzielnienia się, ośrodek zlikwidowano, przenosząc niewidomych do Poznania i ośrodków posiadających dobre warunki lokalowe.
W roku 1959 spółdzielnia przystępuje do budowy nowego obiektu, który w trzy lata później jest już oddany do użytku. Piękny ten gmach o kubaturze dwudziestu czterech tysięcy metrów sześciennych, wyposażony i przystosowany do pracy niewidomych, znajdujący się w dobrym punkcie komunikacyjnym, jest jeszcze jedną zasługą kolegi Króla, który go, jak to się mówi, "wychodził".
Trzeba powiedzieć, że to jeszcze nie wszystko. W początkach bieżącego roku spółdzielnia przystąpiła do budowy internatu dla siedemdziesięciu osób. Trochę mniejszy, ale również dwupiętrowy budynek, stoi tuż obok dużego obiektu, i spogląda pustymi jeszcze otworami okien. Na jego szczycie powiewa zielony wieniec. Już za kilka miesięcy wielu niewidomych zapełni czyste, jasne pokoiki.
Przyjadą tu z odległych wsi albo z odnajmowanych gdzieś na przedmieściu komórek, gdzie nie mieli dobrych warunków i męczyły ich dojazdy. Nie wiadomo tylko, czy przyszli mieszkańcy internatu, odpoczywając po pracy i słuchając szmeru pobliskiej fontanny, pomyślą o człowieku, który swą ofiarną pracą przyczynił się do stworzenia im takich warunków. Nie wiadomo, bo różnymi drogami chodzi wdzięczność ludzka, o czym niestety przekonuje się zawsze każdy działacz społeczny.
A działalność społeczna kolegi Aleksandra Króla jest bardzo szeroka. Od chwili wyzwolenia aż po dzień dzisiejszy piastuje zaszczytne funkcje w Zarządzie Głównym i Zarządzie Okręgu PZN. Jest zastępcą przewodniczącego Zarządu Związku Spółdzielni Niewidomych i zastępcą przewodniczącego Związku Spółdzielni Inwalidów. Przy tym wszystkim jest prezesem spółdzielni, liczącej obecnie czterystu siedemdziesięciu pracowników. W liczbie tej są dwieście osiemdziesiąt cztery osoby, pracujące w zakładzie stacjonarnym i stu siedemdziesięciu sześciu chałupników".
Józef Szczurek w artykule "Zawsze w pierwszym szeregu" ("Pochodnia", maj 1974 r.) przytacza wypowiedź Aleksandra Króla.
"Rok 1945 był dla całego naszego narodu okresem wielkiego zrywu do odbudowy ze zniszczeń wojennych naszej gospodarki, kultury i życia społecznego, był początkiem ogromnych przeobrażeń we wszystkich dziedzinach, które nierozerwalnie są związane z obrazem naszej dzisiejszej ojczyzny.
Niewidomi, przed wojną znajdujący się na uboczu życia społecznego, zrozumieli, że i dla nich nadszedł czas ujęcia w swoje ręce własnych losów. Nie czekali na mannę z nieba. Najlepsi z nich od razu stali się aktywni, jakby nagromadzona w nich energia teraz wybuchła z całą siłą. Ja również nie chciałem biernie przypatrywać się nowym dniom. Porwał mnie wir wydarzeń".
Dalej Józef Szczurek pisze:
"Tak zaczął swoje wspomnienia sprzed prawie trzydziestu lat jeden z najwybitniejszych pionierów ruchu niewidomych w Polsce, do dziś aktywny działacz i organizator - Aleksander Król z Poznania - przewodniczący zarządu Okręgu PZN i prezes jednej z największych spółdzielni niewidomych - "Sinpo". W tamtych, jakże trudnych latach, odegrał olbrzymią rolę w kształtowaniu zrębów życia niewidomych na płaszczyźnie ekonomicznej i społecznej, i to na terenie najtrudniejszym, najbardziej zniszczonym przez wroga, na tzw. Ziemiach Odzyskanych. Pozwólmy mu więc kontynuować swoje wspomnienia o tych pionierskich czasach".
A oto dalsze wypowiedzi Aleksandra Króla:
"W roku 1945 byłem w Warszawie. Ówczesna organizacja niewidomych w Warszawie wysłała mnie do Gdańska, abym tam dopilnował przyjęcia i zorganizowania dużego zakładu dla niewidomych, składającego się z kompleksu budynków i parceli, terenów zielonych o dość znacznej powierzchni. Władze Gdańska nam sprzyjały, ale nie brakowało i zdecydowanych przeciwników, toteż sprawa nie była łatwa. Nie byłem sam. Pomagali mi inni koledzy miejscowi i skierowani, tak jak ja, przez dr. Włodzimierza Dolańskiego. Zagospodarowanie zakładów przez niewidomych postępowało naprzód.
Na początku 1947 roku dr Dolański skierował mnie do Wrocławia, aby tam rozpocząć organizowanie warsztatów pracy dla niewidomych. Istniejący tu w poprzednim okresie zakład został całkowicie zniszczony. Należało więc szukać innych możliwości. Wtedy działał już Związek Pracowników Niewidomych RP, obejmujący cały kraj. Na jego czele, jak powszechnie wiadomo, stał dr Włodzimierz Dolański. Na jego polecenie przystąpiłem również do organizowania wrocławskiego oddziału Związku Pracowników Niewidomych. Oddział ten powstał w roku 1948. Jego pierwszym przewodniczącym został kolega Zygmunt Mrozek, przebywający obecnie na Górnym Śląsku.
Najważniejszym zadaniem stało się teraz utworzenie ośrodka pracy. Wraz z innymi wyciągnęliśmy spod gruzów dawnego zakładu narzędzia szczotkarskie i inny sprzęt, który mógł nam się przydać. Nie mieliśmy transportu. Nikt też za tę pracę nie płacił, bo i z czego. W tamtym okresie pracowałem wspólnie w Czesławem Wrzesińskim, Stanisławem Dąbkiem, Henrykiem Polkowskim. Jako widząca bardzo dużo pomagała nam Helena Magola (obecnie Przybysz). Musieliśmy mieć wiele energii, pomysłowości i inicjatywy, aby sprostać zadaniom w tak niezwykle trudnych warunkach.
W połowie roku 1949 udało nam się zebrać niezbędne narzędzia i zdobyć niewielkie pomieszczenie na produkcję. Założyliśmy spółdzielnię. Było dwunastu założycieli. I tak się zaczęło. Na pierwszym zebraniu organizacyjnym wybrano mnie na przewodniczącego zarządu.
Dziś spółdzielnia wrocławska należy do największych w kraju. Władze nam sprzyjały. Wkrótce potem okazało się, że musimy mieć pomieszczenia na internat, gdzie mogliby przebywać niewidomi, przybywający do Wrocławia z różnych stron województwa i kraju. Udało nam się zdobyć znacznie większe pomieszczenia we Wrocławiu-Leśnicy. Wtedy zaczął się prawdziwy rozwój zakładu.
W roku 1951 zarząd Centrali Spółdzielni Inwalidów skierował mnie do Poznania, aby tutaj również rozpocząć organizowanie spółdzielni. Otrzymaliśmy starą ruderę i nic więcej, ale to - po doświadczeniach wrocławskich - nie mogło zrażać. Pierwszy statut spółdzielni podpisało dziewięćdziesięciu ośmiu członków. Nasz majątek wynosił dziewięćset złotych. Resztę urządzeń wypożyczyliśmy z innych zakładów. Nowa spółdzielnia szybko się rozwijała. Od początku było wiadomo, że podstawowym warunkiem dalszego rozwoju jest wybudowanie nowego obiektu. Przystąpiłem do tego z całą energią, ale zadanie to po wielu trudnościach udało się zrealizować dopiero w 1962 roku. Od tego czasu w szybkim tempie wzrastała ilość pracowników i wartość produkcji. W roku bieżącym wartość ta przekroczy dziewięćdziesiąt mln, a majątek zakładu wynosi trzydzieści mln zł".
Dalej Józef Szczurek o Aleksandrze Królu pisze:
"W 1957 roku na prośbę Polskiego Związku Niewidomych przystępuje do organizowania zakładu produkcyjnego w Bytomiu Odrzańskim. Przy tamtejszej spółdzielni pracy istniał zakład zatrudniający dwudziestu niewidomych, jednak ze względu na niewłaściwą organizację produkcji zakład przynosił deficyt. Postanowiono go więc zlikwidować. Czyż można było dopuścić do tego? Sprawę powierzono doświadczonemu działaczowi. Prezes Aleksander Król doprowadził do tego, że zakład stał się filią spółdzielni niewidomych w Poznaniu. Stale wzrastała jego rentowność i załoga. W roku 1961 zakład w Bytomiu Odrzańskim przekształcono w samodzielną spółdzielnię, która rozwijając się stale, poszczycić się może dziś wspaniałymi osiągnięciami gospodarczymi i rehabilitacyjnymi.
Prezes Aleksander Król jest również wybitnym organizatorem życia związkowego. Począwszy od 1946 roku przez cały czas należał do władz centralnych, najpierw Związku Pracowników Niewidomych, a następnie Polskiego Związku Niewidomych. Z członkostwa we władzach centralnych zrezygnował dopiero w roku 1969. Przez wszystkie te lata należał również do wojewódzkich władz związkowych. Od ośmiu lat jest przewodniczącym zarządu poznańskiego Okręgu PZN. Jako starszy działacz związkowy ma olbrzymie doświadczenie w pracy społecznej. Zadajemy więc pytanie:
- Które z osiągnięć Okręgu PZN w Poznaniu zasługują na szczególne podkreślenie?
- Przede wszystkim fakt - odpowiada prezes Aleksander Król - że nie ma niewidomych pozostawionych samym sobie. Zdolni do pracy nie muszą na nią długo oczekiwać. Inni mają renty lub stałe zapomogi z rad narodowych. We wszystkich powiatach mamy koła PZN, które otaczają opieką swych członków i udzielają pomocy potrzebującym. W wielu kołach są również świetlice i zespoły artystyczne. Kwitnie życie kulturalne.
Dużym zadowoleniem napawa fakt, że powstał silny i doświadczony aktyw społeczny. Dzięki temu jesteśmy w stanie przychodzić niewidomym z natychmiastową pomocą. Nie ma też na naszym terenie akcji destruktywnych i zakulisowych rozgrywek, kierujących ludzką energię na jałowe tory.
Między Okręgiem Związku i spółdzielniami (w Poznaniu jest ich dwie) istnieje ścisła współpraca we wszystkich dziedzinach. To także stanowi o naszej sile.
- A jakie cele stawia sobie zarząd spółdzielni "Sinpo"?
- Przede wszystkim objęcie zatrudnieniem wszystkich niewidomych zdolnych do pracy. To zadanie udaje nam się z powodzeniem realizować. Spółdzielnia ma cztery filialne zakłady: w Krotoszynie, Rogoźnie, Lesznie i Kępnie. Zamierzamy zorganizować w najbliższym czasie jeszcze jeden zakład w Koninie. Nasza spółdzielnia - choć nowy obiekt oddano do użytku dwanaście lat temu - jest już za ciasna. Niestety, nie udało się zrealizować wszystkich początkowych zamierzeń inwestycyjnych. Dwie kondygnacje naszego budynku zajmuje inna spółdzielnia inwalidzka. Pomieszczenia te mają być zwolnione w 1967 roku. Nasz lokator - spółdzielnia inwalidów - przeniesie się do własnych pomieszczeń, będących w budowie. Wtedy też będziemy mogli polepszyć warunki pracy załodze i rozwinąć produkcję, unowocześniając ją jeszcze bardziej. Na początku bieżącego roku otrzymaliśmy dyplom, podpisany przez tow. Edwarda Gierka i premiera Piotra Jaroszewicza, za ubiegłoroczne osiągnięcia. Zobowiązaliśmy się bowiem wnieść do banku trzydziestu miliardów produkcję wartości miliona złotych, a wykonaliśmy zadania za cztery miliony.
W spółdzielni mamy dobre warunki socjalne. Jest duża sala na cele kulturalne, stołówka, przychodnia lekarsko-rehabilitacyjna i internat dla młodzieży rozpoczynającej pracę. Dzięki temu bardzo duża liczba młodych ludzi mogła się usamodzielnić. Spółdzielnia pomaga im w uzyskaniu własnych mieszkań, każdy z nich jest bowiem zobowiązany do założenia książeczki mieszkaniowej. Udzielamy im zapomóg.
Rozwija się również życie kulturalne. Wyrazem tego może być powstanie orkiestry dętej, liczącej dwadzieścia cztery osoby. Duży nacisk kładziemy na rozwój turystyki i sportu.
Następne pytanie redakcji dotyczy młodzieży:
- Jak Pan ocenia postawę społeczną i stosunek do nauki niewidomej młodzieży?
- I w tej dziedzinie nie należy popadać w przesadę. To prawda, że większość młodzieży ma postawę konsumpcyjną, ale przecież i wśród widzących nie jest inaczej. Znaczna grupa naszej młodzieży rozumie, że tylko przez naukę może osiągnąć jakieś bardziej ambitne cele życiowe. Ci młodzi, którzy uczą się w szkole średniej lub wyższej, są bardziej aktywni społecznie. Do nich należy pałeczka w sztafecie pokoleń. Niepokojem napawa fakt, że większość niewidomych, idąc na studia, wybiera kierunki humanistyczne. Później są duże problemy z zatrudnieniem. Brakuje nam natomiast absolwentów ekonomii, socjologii i psychologii, a specjaliści w tych dziedzinach są nam niezbędni do pracy w spółdzielniach. Na nich czekają kierownicze stanowiska w planowaniu, a także organizowanie zaopatrzenia i zbytu. Uważam, że Polski Związek Niewidomych powinien uczynić duży wysiłek, aby odpowiednio ukierunkować młodzież studiującą. Bez tego nie rozwiążemy problemu kadr".
Wojciech Omelan w styczniowej "Pochodni" z 1988 r. zamieścił rozmowę z Aleksandrem Królem zatytułowaną "Teraz pozostałem tylko kibicem". Cytuję fragmenty tej rozmowy.
"20 listopada 1987 roku na uroczystym plenarnym posiedzeniu Zarządu Okręgu PZN w Poznaniu, byłemu długoletniemu prezesowi spółdzielni SINPO - Aleksandrowi Królowi wręczono wysokie odznaczenie państwowe - Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski.
- Co Pan czuł podczas dekoracji?
- Byłem bardzo wzruszony i zdenerwowany do tego stopnia, że ręce mi się trzęsły.
- Wie Pan, że niewielu niewidomych otrzymało tak wysokie odznaczenie?
- Zdaję sobie sprawę, że mają je nieliczni niewidomi. Wyróżnienie, które mnie spotkało, jest bardzo ważne. Dziesięciu kardiologów nie mogłoby wymyślić lepszego zastrzyku uzdrawiającego niż dzisiejsza uroczystość. Mimo słabego zdrowia jestem w dużo lepszej kondycji niż przed dekoracją.
-O czym się myśli podczas tak uroczystej chwili?
- Myślałem wczoraj i dziś, zresztą często myślę o sprawach, których nie doprowadziłem do końca. W spółdzielczości jest jeszcze wiele nierozwiązanych problemów. Najlepszym tego dowodem jest fakt, że w Poznańskiem na pracę oczekuje jeszcze 72 inwalidów wzroku… - A w Polsce kilka tysięcy.
- Więc widzi Pan, jaka to jest poważna sprawa. W Wielkopolsce w połowie lat siedemdziesiątych nie było ani jednego niewidomego bez pracy. Obserwujemy więc olbrzymi regres. Bez przerwy musimy czuwać nad sytuacją w spółdzielczości i nie dopuszczać do stanów kryzysowych.
- Widzi Pan wyjście z tego zaułka?
- Zastanawiałem się nad tym nieraz i swoimi przemyśleniami chcę się podzielić z aktywem poznańskim, ale musimy znać zamierzenia władz. Nikt jeszcze nie wie, jak będą ustawione spółdzielnie niewidomych w drugim etapie reformy gospodarczej. Czy znajdą się na równi z zakładami państwowymi, czy otrzymają jakąś osłonę ze strony rządu? Jeśli nie, to znacznie więcej niż kilka tysięcy niewidomych będzie poszukiwało pracy. Nie potrafię na poczekaniu wymyślić złotych rad. To jest trudna sprawa".
I jeszcze jeden fragment tej publikacji:
"- Czy po tych wypełnionych pracą latach emerytura to dla Pana odpoczynek?
- Jestem człowiekiem schorowanym - serce, astma. Na tę uroczystość przyjechałem z synem, ale na górę wieziono mnie wózkiem.
- Jakie problemy środowiska niewidomych uważa Pan za najważniejsze?
- Po pierwsze zatrudnienie. Człowiek pozbawiony wzroku musi czuć się potrzebnym i nie być ciężarem dla nikogo. A druga sprawa to życie kulturalne i społeczne. Dzisiaj obserwujemy skutki dawnej działalności. Widział Pan, ile pucharów i dyplomów mamy u siebie w SINPO? Jeden z dyplomów - za zajęcie drugiego miejsca - zdobyła nasza dęta orkiestra niewidomych. Uplasowali się za wysoko notowaną, z dużymi tradycjami, orkiestrą poznańskich tramwajarzy. Teraz ten cały ruch kulturalny zamiera. Szkoda, że niewidomych łączy tylko osiem godzin przy warsztacie. Na kulturę, turystykę, sport, zawsze znajdą się jakieś pieniądze, ale chęci brak.
- Dużo mówi Pan o pracy, o spółdzielczości. Może teraz kilka słów o życiu prywatnym.
- Mam jednego syna. Mieszkam z nim i żoną w skromnym, trzypokojowym lokalu. Mamy też ogródek. Nieraz tam jeździmy, rzadko jednak, bo ze względów zdrowotnych raczej nie opuszczam domu. Cieszę się bardzo, że ludzie pamiętają o mnie zarówno w spółdzielni, jak i okręgu. Dzwonią, dowiadują się o zdrowie. W siedemdziesiątą rocznicę urodzin dostałem list gratulacyjny od wicewojewody poznańskiego, od Centralnego Związku Spółdzielni Niewidomych.
Widzi Pan, w moim życiu bywały przeróżne chwile. Przez 35 lat działalności ileż to razy znajdowałem się pod wozem. Nie zawsze było łatwo. Cóż, to już poza mną. Niech młodzi ciągną tę spółdzielnię, ja teraz mogę tylko pokibicować".
Działacz Polskiego Związku Niewidomych i spółdzielczości
prezes zarządu spółdzielni "Nowa Praca Niewidomych" w Warszawie
członek zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi
odznaczony m.in. Krzyżem Oficerskim i Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.
Najważniejsze informacje dotyczące życia i działalności Kazimierza Lemańczyka zebrał Józef Szczurek i opublikował w miesięczniku "Wiedza i Myśl" (maj 2014 r.) w artykule pt. "Trzy nadzwyczajne jubileusze".
Przytaczam ten artykuł, gdyż autor dobrze prezentuje sylwetkę Kazimierza Lemańczyka jako działacza społecznego, działacza spółdzielczego i człowieka.
"W maju bieżącego roku mgr Kazimierz Lemańczyk - jeden z najwybitniejszych działaczy społeczności niewidomych i słabowidzących w Polsce, obchodził osiemdziesiątą rocznicę swych urodzin. Nie jest to jedyna rocznica. Tak się złożyło, że na ten rok przypada również sześćdziesięciolecie podjęcia jego pracy zawodowej. Ponadto na początku 1957 roku wybrano go na prezesa zarządu spółdzielni "Nowa Praca Niewidomych" i na tym stanowisku, ku ogólnemu zadowoleniu, pozostał do dnia dzisiejszego.
Te trzy jubileusze składają się na fenomen mający znamiona niezwykłej rzadkości, dlatego przy tak ważnej sposobności chcę przypomnieć jego pracę, wszechstronną działalność społeczną mającą na celu polepszenie jakości życia niewidomych i na tej drodze niemałe osiągnięcia. Zacznijmy zatem od lat najwcześniejszych.
Ojciec Kazimierza - Julian Lemańczyk - wrócił do Polski w 1919 roku jako uczestnik Błękitnej Armii Józefa Hallera. Brał udział w kampanii antybolszewickiej. Pod koniec 1920 roku został wysłany na Pomorze, aby przejmować ziemie polskie od Niemców. Przez cały okres międzywojenny pracował w straży granicznej.
24 stycznia 1921 r., w kościele parafialnym w Borowym Młynie /w powiecie chojnickim/ zawarł ślub z Martą Kruza. Z tego małżeństwa urodziło się sześcioro dzieci.
Kazimierz, najmłodszy z rodzeństwa, przyszedł na świat we wsi Wierzchocina w maju 1934 r. Dzieci były wychowywane w atmosferze patriotyzmu i religijności, co w dorosłym życiu zaowocowało poczuciem odpowiedzialności, uczciwości i odwagą w podejmowaniu trudnych zadań.
W 1939 roku Niemcy zamordowali jego najstarszego, osiemnastoletniego brata Jana za przynależność do patriotycznej organizacji pod nazwą Związek Zachodni, a ojca wzięto do niewoli. Rodzina znalazła się w ciężkiej sytuacji materialnej. Mając sześć lat, Kazimierz rozpoczął wraz ze starszym bratem pracę u gospodarza. Najpierw pasł owce, a potem krowy. Już jako 9-letni chłopiec wykonywał najcięższe prace. Do niego należała również orka w polu.
27 marca 1945 roku jechał wozem zaprzężonym w trzy konie. Jeden z nich nastąpił na minę przeciwpancerną. Wybuch rozszarpał konie, a on odniósł rany, w wyniku których utracił wzrok.
We wrześniu tego samego roku rozpoczął naukę w drugiej klasie miejscowej szkoły. Uczył się tylko z pamięci, ale rozsądny nauczyciel stawiał mu takie same wymagania jak innym uczniom. Pod koniec sierpnia 1946 roku przyjechał do ośrodka dla niewidomych dzieci w Laskach. Tutaj ukończył szkołę podstawową, a następnie zawodową.
Tutaj w pełni ukształtowała się jego osobowość. W dużej mierze było to zasługą Alicji Gościmskiej, która zamkniętego w sobie i raczej nieśmiałego chłopca wciągnęła do harcerstwa, powierzyła mu dowodzenie zastępem "Słoneczników", później "Mieczy". Jako mądra i doświadczona wychowawczyni wiedziała, że znacznie więcej niż słowami można zdziałać cierpliwym i konsekwentnym postępowaniem. Prowadzone przez Alicję Gościmską harcerstwo stało się dla niego nie tylko fascynującą przygodą, kształtującą wszechstronne zainteresowania i umiejętności współdziałania w grupie, ale przede wszystkim dobrą szkołą charakteru. Ten hart ducha niedługo potem zaczął owocować.
Kazimierz Lemańczyk został przewodniczącym Prezydium Centralnej Rady Domu Chłopców. Odpowiedzialny za wychowanie młodzieży Henryk Ruszczyc przywiązywał ogromną wagę do pracy samorządowej, którą traktował jako szkołę samodzielności. Dawał wychowankom duże uprawnienia, ale i nakładał na nich nie mniejsze obowiązki. Poprzez samorząd przygotowywał ich do odpowiedzialności w życiu dorosłym.
Ważną rolę w życiu niewidomych chłopców, często pełnych różnych lęków i kompleksów, odegrał Antoni Marylski. Potrafił z uwagą wysłuchiwać wychowanków, był gotów do rozmowy na każdy temat. Chłopcy bez obaw i bez skrępowania mogli mówić o swych najbardziej intymnych problemach. Wiedzieli, że nie zostaną z nimi sami, że pan Marylski wszystko im spokojnie wyjaśni i - jeśli trzeba - udzieli rady jak mądry i wyrozumiały ojciec.
Matkowały zaś chłopcom siostry franciszkanki. Kazimierz Lemańczyk szczególnie serdecznie wspomina s. Hiacyntę pracującą w spiżarni i s. Czesławę ze szwalni. Potrafiły one zapewnić oderwanym od domów dzieciom ciepłą, prawdziwie rodzinną atmosferę.
W szkole zawodowej zdobył dyplomy czeladnicze w trzech dziedzinach: szczotkarstwie, tkactwie i dziewiarstwie. W tej ostatniej także dyplom mistrzowski.
Z Lasek Kazimierz Lemańczyk wyniósł wiarę we własne siły i możliwości, bez której niemożliwa byłaby skuteczna służba na rzecz innych. I Laski dały mu dojrzałą formację religijną, bez której służby tej pewnie by się nie podjął.
W 1953 r. opuścił zakład i zamieszkał w Warszawie, w internacie przy ulicy Słupeckiej. W tym samym roku dostał się na kurs masażu leczniczego, który ukończył rok później, jednak pracy w lecznictwie nie podjął, gdyż wiązało się to z koniecznością opuszczenia stolicy, a na to nie chciał się zgodzić.
27 maja 1954 r., w dwudziestą rocznicę urodzin, rozpoczął pracę jako szczotkarz w Spółdzielni Ociemniałych Żołnierzy. W tym zakładzie był zatrudniony tylko przez pięć miesięcy. 1 listopada wrócił znowu do Lasek, ale już jako nauczyciel szczotkarstwa. Jednocześnie doskonalił swoje umiejętności w dziedzinie dziewiarstwa.
Po zdaniu egzaminu mistrzowskiego, 15 czerwca 1956 r., przystąpił do pracy w cepeliowskiej spółdzielni "Poziom" w Warszawie, ale nie na długo, gdyż już 1 października rozpoczął pracę w nowopowstałej spółdzielni, w "Nowej Pracy Niewidomych". Wkrótce też powierzono mu funkcję jej szefa. Obawiał się, czy podoła trudnemu zadaniu, ale pan Ruszczyc z Lasek, inicjator spółdzielni, przekonał go, że dla dobra całej załogi powinien przyjąć stanowisko prezesa zarządu.
Obowiązków przybywało, gdyż w tym samym roku - 1956 - Lemańczyk podjął decyzję o dalszej nauce. Poziom laskowskiej szkoły zawodowej był wysoki, toteż od razu zdał egzamin do dziesiątej klasy liceum ogólnokształcącego. Dwa lata później otrzymał świadectwo dojrzałości.
Po rocznej przerwie rozpoczął studia w Szkole Głównej Planowania i Statystyki /Szkoła Główna Handlowa/ na Wydziale Handlu Wewnętrznego. Wraz z nim naukę podjęli Andrzej Skóra i Marian Adamczyk. Miało to istotne znaczenie, ponieważ w grupie łatwiej się uczyć. Mieli wspólnych lektorów, razem przygotowywali się do egzaminów.
Studia pomagały Lemańczykowi w dobrym wypełnianiu obowiązków prezesa spółdzielni, gdyż wiedzę zdobywaną podczas wykładów i seminariów od razu można było przekładać na język praktyki. Studia ukończył w 1965 roku. Temat pracy magisterskiej: "Efekty ekonomiczne i pozaekonomiczne produkcji spółdzielni cepeliowskich w latach 1958-1963" - ściśle wiązał się z jego pracą zawodową.
23 kwietnia 1962 roku, Kazimierz Lemańczyk i Maria Mizak zawarli związek małżeński. W Kościele św. Marcina w Warszawie ślubu udzielił im ks. Tadeusz Fedorowicz, ówczesny krajowy duszpasterz niewidomych. W ciągu sześciu lat urodziło się troje dzieci: Monika, Paweł i Anna. Wielkim dramatem państwa Lemańczyków stała się tragiczna śmierć najstarszej córki, która w wieku trzynastu lat podczas pobytu na koloniach letnich utonęła w czasie kąpieli w jeziorze. Chyba tylko głęboka wiara uchroniła ich od całkowitego załamania i pozwoliła, po wielu miesiącach, otrząsnąć się z nieszczęścia.
Działalność Kazimierza Lemańczyka nie kończyła się na pracy zawodowej, zbyt wiele było w nim sił witalnych i potrzeby służenia ludziom. Pracę zawodową i społeczną traktował na równi. Stanowiły jakby dwie odnogi tego samego nurtu życiowej aktywności.
Kierowania spółdzielnią chyba nigdy nie postrzegał jedynie w wymiarze zawodowym, równie ważny był aspekt społeczny. Nie chodziło przecież tylko o to, by ludzie mieli pracę i otrzymywali za nią godziwą zapłatę, lecz także, aby mogli się kształcić, rozwijać swoją osobowość. Prezes Lemańczyk przywiązywał również ogromną wagę do działalności rehabilitacyjnej. Chciał, aby jak najwięcej niewidomych mogło skorzystać z pomocy w zaopatrzeniu w sprzęt ułatwiający samodzielne życie, uczestniczyło w życiu kulturalnym, miało zapewniony wypoczynek oraz - przede wszystkim - jak najlepsze warunki dla rozwoju duchowego i intelektualnego.
"Nowa Praca Niewidomych" od początku należała do "Cepelii". We władzach tej organizacji Kazimierz Lemańczyk pełnił odpowiedzialne funkcje. Od 1969 roku, bez przerwy, jest członkiem rady nadzorczej. Wybrano go również na przewodniczącego warszawskiej Społecznej Komisji Środowiskowej - największej cepeliowskiej organizacji regionalnej. Powierzenie mu tak trudnych zadań świadczyło o zaufaniu do jego dojrzałości społecznej i intelektualnej oraz odpowiedzialności. Swoim doświadczeniem dzielił się również z innymi spółdzielniami, przez kilka kadencji należał bowiem do Rady Centralnego Związku Spółdzielni Niewidomych.
Dużo wysiłku i czasu poświęcił na bezinteresowną pracę w Polskim Związku Niewidomych. Od października 1981 do marca 1987 roku pełnił funkcję wiceprzewodniczącego Zarządu Głównego PZN, a od marca 1987 do sierpnia 1988 roku przewodniczącego. Zależało mu, aby władze Związku znały i rozumiały potrzeby ogółu niewidomych i chciały im z oddaniem służyć, ale wtedy ten kierunek w gremiach kierowniczych PZN nie znajdował należytego zrozumienia.
Ważną działalnością prezesa Lemańczyka jest praca społeczna w zakładzie w Laskach. Począwszy od 1974 r. do 1998 r. był członkiem zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, a do tej pory jest honorowym członkiem Zarządu TOnO.
W 1973 r. w Laskach został powołany Komitet Budowy Domu Przyjaciół Niewidomych im. Henryka Ruszczyca. Lemańczykowi powierzono funkcję przewodniczącego komitetu. Dom, którego budowa finansowana była w dużej części ze środków zebranych od osób prywatnych i zakładów pracy, został oddany do użytku cztery lata później. Kazimierz Lemańczyk przyjął również przewodnictwo komitetu budowy domu opieki dla samotnych niewidomych kobiet w Żułowie. I ten dom wspierany był przez datki społeczne, ale główny ciężar sfinansowania nowego obiektu wziął na siebie Nowojorski Komitet Pomocy Niewidomym w Polsce. Żułowski dom opieki wybudowano w ciągu pięciu lat.
W minionym pięćdziesięcioleciu w Gdańsku-Sobieszewie wyrósł wspaniały ośrodek rehabilitacyjno-wypoczynkowy, który jest własnością Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Laskach. Może w nim przebywać jednocześnie około sto osób. Nad jego budową i dojrzewaniem pracowało wielu ludzi, ale spośród nich największe zasługi ma pan Kazimierz Lemańczyk wraz z całym Zarządem i Załogą spółdzielni "Nowa Praca Niewidomych". Spółdzielnia przeznaczała duże sumy ze swoich dochodów na rozbudowę Ośrodka.
Ponadto Kazimierz Lemańczyk nieustannie otaczał Ośrodek swym twórczym staraniem o poszukiwanie różnych źródeł wsparcia finansowego i zdobywał w innych instytucjach fundusze na jego rozbudowę. W tych kilkudziesięciu latach trasę Warszawa - Gdańsk, przemierzał setki razy. Jego troska, energia i konsekwencja w działaniu przyniosły wymierne rezultaty.
Od 1995 roku należał do rady nadzorczej Fundacji Sportu Niepełnosprawnych "Start", a w maju 2000 r. wybrano go do zarządu 26-osobowego Komitetu Paraolimpijskiego. Z tego tytułu w październiku 2000 towarzyszył polskiej ekipie niepełnosprawnych sportowców podczas igrzysk w Australii.
27 maja 2014 roku Kazimierz Lemańczyk ukończył 80 lat, ale nadal zadziwia jego energia i aktywność. Prawie od 60 lat kieruje spółdzielnią "Nowa Praca Niewidomych". To prawdziwy fenomen na mapie gospodarczej i społecznej Polski.
Po chwilowych trudnościach z początku lat 90., spowodowanych przełomowymi zmianami w polityce i gospodarce Polski, "Nowa Praca" pod kierunkiem prezesa Lemańczyka nie tylko podniosła się, ale wkroczyła na zupełnie nowe tory. Rozwinęła działalność dostosowaną do najbardziej nowoczesnych potrzeb i warunków. Powstał dział telemarketingu, obsługujący centralne instytucje państwowe oraz instytucje finansowe. Jak dotychczas żaden zakład zatrudniający niewidomych nie poszedł w jej ślady. W ramach działalności spółdzielni powstały dwa studia nagrań książek, dział produkcji Czytaka. Przy spółdzielni powstało również stowarzyszenie Larix, którego podstawowym zadaniem jest nagrywanie książek dla niewidomych.
Chcąc pomagać jak największej liczbie osób z dysfunkcją wzroku, zarząd uruchomił przy spółdzielni warsztaty terapii zajęciowej dla 36 osób. Jest to jedyna tego typu placówka dla niewidomych w Warszawie.
Władze państwowe doceniają zasługi Kazimierza Lemańczyka i pozytywny wpływ na życie społeczne i ekonomiczne w tak wielu dziedzinach i dały temu doniosły wyraz. W grudniu 2004 r. prezes zarządu spółdzielni "Nowa Praca Niewidomych" otrzymał Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski. Prawie dwadzieścia lat wcześniej odznaczono go Krzyżem Oficerskim.
Na zakończenie tego z konieczności skrótowego rysu biograficznego, warto jeszcze dodać, że pan Lemańczyk jest nie tylko ojcem, ale także dziadkiem. Dwójka dzieci to już ludzie dorośli, a wnuki, jest ich dwu, przysparzają wiele radosnych przeżyć. Zawsze przywiązywał duże znaczenie do życia rodzinnego opartego na zdrowych zasadach moralnych. Przy różnych okazjach podkreślał, iż spotkało go wielkie szczęście, że mógł w pełni poświęcić się pracy zawodowej i społecznej dzięki żonie, która wzięła na swoje barki trud wychowywania dzieci i prowadzenia domu, nie szczędząc starań, aby panowało w nim poczucie bezpieczeństwa, ciepło i ład. Oparcie, jakie znajdował w rodzinie, pozwalało mu odważnie stawiać czoło wszelkim trudnościom i przeszkodom. Niemała w tym również zasługa lojalnych współpracowników w zespole kierowniczym "Nowej Pracy Niewidomych", ponieważ nie musiał tracić energii na walkę o utrzymanie swego stanowiska. Dzięki temu mógł skoncentrować się na tym, co naprawdę ważne: pracy na rzecz środowiska niewidomych.
Spółdzielnię traktował zawsze jako zadanie, które prawie 60 lat temu powierzył mu pan Henryk Ruszczyc, i dlatego z całych sił o nią dbał i ta troska stała się dla niego najważniejsza".
Jeszcze wypowiedź Kazimierza Lemańczyka, jacy powinni być działacze społeczni z artykułu Józefa Szczurka "Wszystko zależy od aktywu" ("Pochodnia", sierpień 1987 r.) czytamy:
"- I ostatnie już pytanie. Jacy, Pana zdaniem, powinni być nasi działacze, ich postawa społeczna i moralna, aby PZN mógł dobrze spełniać swą służebną funkcję wobec niewidomych?
- Uważam, iż każdy działacz powinien dobrze znać statut PZN, prawa i obowiązki niewidomych i ich przywileje. Tylko wtedy może skutecznie pomagać i bronić interesów członków Związku. Postawa naszych działaczy to sprawa niezwykle ważna. Muszą to być ludzie prawi, o nieskazitelnym charakterze. Niosąc pomoc, nie mogą czekać na wdzięczność ani liczyć na szczególne wyrazy uznania. Dla prawdziwego działacza największą satysfakcją i źródłem zadowolenia powinna być czyjaś radość i uśmiech. To jedyna i najważniejsza zapłata za nasz trud i wysiłek.
Działacze muszą być całkowicie bezinteresowni. Cechować ich powinna duża kultura, takt i wyrozumiałość, wrażliwość na ludzką krzywdę i szlachetność, a wszystko to jest możliwe tylko wtedy, gdy kierujemy się jedynie chęcią pomagania innym ludziom. Jeżeli takich będziemy mieli działaczy, to nasza organizacja zasłuży sobie na szacunek, uznanie, i nawet najtrudniejsze problemy staną się możliwe do rozwiązania".
W marcu 2017 r., po sześćdziesięciu latach kierowania Spółdzielnią "Nowa Praca Niewidomych" w Warszawie, Kazimierz Lemańczyk odszedł na emeryturę. Można z całym przekonaniem przewidywać, że nie będzie to gnuśna emerytura. Koniec pracy zawodowej nie oznacza końca wszelkiej działalności. Aktywność i zaangażowanie społeczne Kazimierza Lemańczyka, z pewnością nie pozwolą na bezczynność, na całkowite wyłączenie się z działalności społecznej.
Na podstawie prasy środowiskowej przedstawiłem drogę życiową i osiągnięcia prezesa Kazimierza Lemańczyka. Zwróćmy uwagę, że Kazimierz Lemańczyk piastował funkcję z wyboru, czyli wielokrotnie był wybierany przez spółdzielców na stanowisko prezesa zarządu spółdzielni. To niebywałe, chyba bez precedensu i wspaniałe!
Spółdzielczość straciła znaczenie, większość spółdzielni zbankrutowała, a pozostałe poważnie ograniczyły działalność. W przeszłości jednak spółdzielczość niewidomych odegrała wielką, pozytywną rolę w życiu tysięcy osób z uszkodzonym wzrokiem.
Potraktujmy więc słowa Kazimierza Lemańczyka za podsumowanie prezentacji niewidomych społeczników i działaczy spółdzielczości. Są one bardzo ważne w sytuacji, w której obserwujemy kryzys ruchu niewidomych i słabowidzących w Polsce oraz kryzys społecznego zaangażowania osób z uszkodzonym wzrokiem w realizację ważnych środowiskowych celów.
Kazimierz Lemańczyk, jak wiemy, jest również menadżerem, działaczem ruchu spółdzielczego. Przez dziesiątki lat jego działalność stwarzała wielu niewidomym warunki godnego życia. W następnym artykule zapoznam Czytelników z kilkoma osobami, które doskonale potrafią sami zadbać o jakość swojego życia oraz dawać ludziom pracę.
Skryba