Skryba
W dwudziestym pierwszym artykule cyklu "Z laską przez tysiąclecia" dużo uwagi poświęciłem niewidomym bardom, a bardowie to nie tylko recytacje, krasomówstwo, baśnie, legendy, mity oraz prawdziwe i zmyślone historie. Bardowie bardzo często śpiewali swoje opowiadania i grali przy tym na instrumentach, np. na gęślach. Od śpiewu i gry na jarmarkach, ucztach zamożnych obywateli, na placach miast i wiejskich zgromadzeniach do sal koncertowych filharmonii oraz występów estradowych i płyt Mp3 współczesnych muzyków droga dosyć odległa, chociaż tu i tam jest muzyka i śpiew.
Dodać należy, że muzyka jest w pełni dostępna dla niewidomych zawodowych kompozytorów i wirtuozów, dla amatorów oraz słuchaczy.
Fragment listu Urszuli Czoski ("Pochodnia" styczeń 1952 r.)
"Bydgoszcz, 2 grudnia 1951 rok
Drodzy Koledzy - niewidomi artyści!
Z prawdziwą przyjemnością i wzruszeniem słuchałam Waszego pięknego koncertu, który w dniu 30 listopada nadawało Polskie Radio Warszawa w programie pierwszym, o godzinie 22 minut 10. Siedziałam przy głośniku, słuchałam i zdawało mi się, że jestem w sali, w której Wy, koledzy, występowaliście. Gdy usłyszałam dźwięki wiązanek tańców polskich, granych przez Wasz zespół, wyobraźnia przeniosła mnie do sali obrad w Domu Związku Nauczycielstwa Polskiego w Warszawie, gdzie po raz pierwszy miałam możność usłyszenia Was. Graliście wtedy, drodzy Koledzy, delegatom Pierwszego Krajowego Zjazdu Niewidomych w pierwszym dniu obrad, 18 czerwca bieżącego roku.
Siedziałam między delegatami i gośćmi, sama będąc delegatem oddziału w Bydgoszczy i z zachwytem słuchałam utworów Chopina, które tak pięknie i z prawdziwym wyczuciem artysty wykonał Edwin Kowalik. W zachwyt wprawiły mnie również występy koleżanki Ziny Sarnowskiej oraz kolegi Ryszarda Gruszczyńskiego. Na szczególną uwagę zasługiwał wtedy występ profesora Bielajewa, którego znam osobiście, a który grał już naszym dzieciom w bydgoskiej szkole dla niewidomych. Wesołe dźwięki wiązanki tańców polskich wprawiły w zachwyt i niezwykle miły nastrój wszystkich słuchaczy".
Mamy tu niewidomych wykonawców muzyki oraz niewidomą, która odbiera i przeżywa muzykę. Postaram się wykazać, jak wielkie sukcesy muzyczne mogą odnosić niewidomi. Zanim jednak zacznę omawiać osiągnięcia poszczególnych muzyków, muszę rozprawić się z jednym z mitów dotyczących niewidomych
Według ugruntowanych poglądów funkcjonujących w świadomości społecznej niewidomi posiadają słuch absolutny i są uzdolnieni muzycznie, często wybitnie uzdolnieni. Niestety, chociaż bardzo by się chciało, żeby była to prawda, tak nie jest. Jest jeszcze gorzej - statystycznie wśród niewidomych jest mniej osób wybitnie uzdolnionych muzycznie niż w całej populacji. Wynika to stąd, że często ten sam czynnik chorobowy, który powoduje uszkodzenie wzroku, uszkadza również inne zmysły albo sprawność fizyczną, zwłaszcza manualną, która jest niezbędna do czynnego uprawiania muzyki.
Posłużę się przykładem cukrzycy, na którą choruje w Polsce kilka milionów osób, a pół miliona osób nawet o tym nie wie. Cukrzyca jest również częstą przyczyną utraty wzroku. Choroba ta nie poprzestaje na uszkodzeniu, a nawet całkowitym zniszczeniu wzroku. Powoduje np. osłabienie zmysłu dotyku, osłabienie fizyczne całego organizmu polegającą na szybkiej męczliwości. Osoba, która traci wzrok na skutek cukrzycy, chociażby miała doskonały słuch, nie osiągnie wybitnych sukcesów w muzyce. Nie będzie miała siły ćwiczyć po kilka czy kilkanaście godzin dziennie. Może też mieć trudności w opanowaniu pisma punktowego, które jest niezbędne przy posługiwaniu się brajlowskimi nutami.
Podobnie ma się sprawa z innymi schorzeniami, które uszkadzają wzrok. Mogą one jednocześnie uszkadzać słuch i inne zmysły. Mogą też powodować upośledzenie umysłowe, obniżać sprawność fizyczną, koordynację ruchową, skłonność do chorób psychicznych.
Wszystko to ogranicza możliwości uprawiania muzyki. Stąd twierdzenie, że statystycznie wśród niewidomych jest mniej osób uzdolnionych muzycznie niż w całej populacji.
Żeby uwiarygodnić tę tezę przytoczę opinię na ten temat wybitnego niewidomego polskiego pianisty.
Edwin Mieczysław Kowalik żył w latach 1928 - 1997. Wzrok zaczął tracić we wczesnym dzieciństwie. Miał słuch absolutny. Dużo koncertował w kraju i poza granicami. W 1955 r. wystąpił w finale V Konkursu Chopinowskiego i został laureatem. W konkursie w Bukareszcie zdobył trzecią nagrodę i tytuł laureata, w konkursie w Rio de Janeiro w Brazylii zajął szóste miejsce z tytułem laureata.
Był kompozytorem utworów fortepianowych, piosenek i pieśni. Na konkursie kompozytorskim w Pradze za "Tryptyk" na fortepian otrzymał III nagrodę.
Od 1959 r. do 1994 r. był redaktorem naczelnym czasopisma dla niewidomych "Magazyn Muzyczny".
Opracował i wydał w brajlu "Dzieła wszystkie F. Chopina" i "Dzieła wybrane K. Szymanowskiego". Wydał też podręczniki do nauki gry, zbiory sonat, etiud, utwory muzyki poważnej i rozrywkowej dla zespołów osób niewidomych.
Opublikował wiele artykułów w czasopismach dla niewidomych.
Myślę, że niewidomy muzyk - pianista i kompozytor - z takimi osiągnięciami artystycznymi i publicystycznymi, z takim doświadczeniem wiedział, co mówi na temat uzdolnień osób niewidomych.
Zanim przytoczę jego opinię, przedstawię małą ilustrację poglądu dotyczącego uzdolnień muzycznych, funkcjonującą w społeczeństwie.
Otóż Edward Ogórek w artykule "Chodzi o piękną grę" ("Pochodnia", grudzień 1954) powiedział:
"Piękne powiedzenie Lessinga, że Rafael byłby i tak malarzem, nawet gdyby urodził się bez rąk, powtórzyłbym, zmieniając odpowiednio w odniesieniu do Edwina Kowalika.
Gra Kowalika przekonuje nas bowiem do jego niezawodnej muzykalności, tak często zresztą spotykanej wśród niewidomych. Drugą ważną zaletą tego pianisty jest wyraźnie widoczna pracowitość. Cechy te zaobserwowałem, śledząc jego grę na różnych etapach przygotowań do V Międzynarodowego Konkursu imienia Fryderyka Chopina. Obecnie piszę pod wrażeniem ostatniego etapu eliminacji krajowych, w których Kowalik dzięki silnej konkurencji wspaniałych wirtuozów pokazać mógł dobrą formę artystyczną i nieprzeciętną biegłość techniczną, nieustępującą w niczym współzawodnikom widzącym".
Edward Ogórek wyraził tu, nie tylko opinię o talencie Edwina Kowalika, ale również odnoszącą się do uzdolnień muzycznych niewidomych.
Na ten temat wypowiedział się również Edwin Kowalik w artykule "Muzyka a niewidomi" ("Pochodnia", czerwiec 1956). Czytamy:
"Istnieje wśród widzących pogląd, że niewidomi mają szczególne uzdolnienia do muzyki. Polemizowanie na ten temat nie jest tematem tego artykułu, wydaje się natomiast nieodzowne zdecydowane wypowiedzenie się przeciwko temu poglądowi. Nie ma bowiem dla muzykalności czy stopnia jej nasilenia żadnych praw, ani żadnych kryteriów. Jeżeli udałoby się porównać procent ludzi muzycznie uzdolnionych wśród niewidomych z procentem utalentowanych w tym samym kierunku wśród widzących, niewątpliwie porównanie takie nie wypadłoby na naszą korzyść. Jedno jest pewne - muzyka powinna stać się codzienną towarzyszką naszego życia. Upośledzenie nasze nie ogranicza zdolności zrozumienia i zgłębienia jej, ale umożliwia bezpośrednie dogłębnie estetyczne oddziaływanie na nas dźwięków, a to dzięki temu, że sztuka ta całkowicie pozbawiona jest efektów wzrokowych".
Każdy niewidomy lub słabowidzący, rodzice dzieci z uszkodzonym wzrokiem, kiedy będą zastanawiali się nad wyborem drogi zawodowej, i szerzej życiowej, powinni uwzględnić opinię Edwina Kowalika. On wiedział, co mówi. Mity, błędne wyobrażenia i błędna wiedza nie mogą być podstawą uzdolnień. Brak wzroku niczego nie ułatwia - muzykowania również nie. Drobiazg, niewidomy nie może grać z nut. Nie może jednocześnie palcami przebierać po klawiaturze fortepianu czy po strunach gitary i jednocześnie tymi samymi palcami czytać brajlowskie nuty. Jeżeli ma dobry słuch muzyczny, jeżeli jest bardzo pracowity, może osiągnąć sukces jako muzyk. W przeciwnym razie nie.
Mimo że mit o doskonałym słuchu muzycznym i uzdolnieniach muzycznych nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, od prawieków spotykamy wyróżniających się niewidomych muzyków.
Niewiele wiemy o niewidomych muzykach z okresu starożytności i średniowiecza. Wiemy tylko, że grali i śpiewali. Obejmujemy ich wspólną nazwą "bardowie". O bardach pisałem w poprzednim artykule.
Wybitni niewidomi muzycy, których znamy życiorysy i osiągnięcia, pojawili się dopiero w XVIII wieku. Znamy też traktowanie niewidomych grajków, które różni się zasadniczo od traktowania bardów we wsześniejszych wiekach. Mimo to już w średniowieczu można spotkać wybitnych niewidomych muzyków.
Max Schofler w książce pt. "Niewidomy w życiu narodu" pisze:
"Spośród szesnastu mistrzów tonu, zasługują na specjalne wspomnienie:
Francesco Lindino (1325-1390). Należał do najznakomitszych, starowłoskich organistów i kompozytorów. Portret jego, znajduje się na jednym z jego manuskryptów w bibliotece paryskiej. Portret ten przedstawia go siedzącego przy organach i ukoronowanego wieńcem laurowym.
Organista Konrad Paumann pracował w połowie XV wieku na tym stanowisku w Norymberdze, a następnie był w służbie u panującego księcia Bawarii. W czasie podróży po Włoszech, zdobył dzięki swej grze, wielką sławę i otrzymywał książęce podarunki. Dwóch panujących starało się zaangażować go na swoje dwory. On jednak powrócił do Monachium. Umarł tam w 1473 r. Na jego płycie grobowej w Monachium, przedstawiony jest artysta grający na organach. Dookoła niego rozrzucone są wszystkie inne instrumenty muzyczne, które po mistrzowsku opanował.
Francesco Salinas (1512-1590) był jako muzyk tak samo wysoko uzdolniony jak i w naukach ścisłych. Uczył się starożytnych języków i studiował na uniwersytecie w Salamance. Po ukończeniu studiów wstąpił jako muzyk do służby u biskupa z Compostelli. W Rzymie został organistą panującego księcia Alby, wicekróla Neapolu. Podczas dwudziestoletniego pobytu we Włoszech, poświęcił się naukom klasycznym. Powróciwszy do Hiszpanii, został profesorem muzyki w Colegium w Salamance. Na tematy muzykologiczne, pozostawił po sobie jako spuściznę literacką 7 książek napisanych po łacinie.
Antonio do Cabezon (1510-1566) był organistą i grał na fortepianie w kapeli pałacowej u króla Filipa II w Hiszpanii. Władca cenił go tak wysoko, że zabierał go stale ze sobą wyjeżdżając w podróż.
Jan Stanley (1712-1786) oślepł w trzecim roku życia. Mając lat 14 był najlepszym organistą w Londynie. Później został kapelmistrzem królewskim. Urząd ten zobowiązywał go, skomponować co roku z okazji urodzin króla, jedną odę i 12 menuetów. Tak czynił do końca życia. Jego dzieła muzyczne spisywał widzący na papierze nutowym. Stanley ze szczególnym zamiłowaniem dyrygował utwory Haendla, które znał wszystkie na pamięć. "Mesjasza" wykonywał każdego roku publicznie w jednym z wielkich towarzystw muzycznych".
Ale cenieni byli tylko najwybitniejsi. Bywało i tak, że niewidomi byli wyśmiewani, naigrywano się z nich i traktowano z pogardą.
Max Schofler pisze:
"W 1771 roku przygrywała w pewnej kawiarni na Marche de Saint-Ovide w Paryżu, kapela niewidomych. Ażeby przywabić gości, poniżał niesumienny gospodarz niewidomych grajków w jak najbardziej brutalny sposób, a mianowicie: kapelmistrz w charakterze króla Midasa o oślich uszach unosił się w powietrzu na pawiu i śpiewał, a inni niewidomi akompaniowali mu na swoich skrzypcach symfonią dysonansów. Wszyscy byli groteskowo ubrani. Nosili czerwoną odzież, wysokie czapy, buty drewniane, a na nosie tekturowe okulary. Nuty leżały na pulpitach do góry nogami. Napływ publiczności był tak duży, że trzeba było stawiać wartowników przed wejściem do lokalu. Zazdrośni o to powodzenie inni kawiarze organizowali podobne zespoły muzyczne. Sprzedawano również podobizny niewidomych muzykantów z napisami: "Trubadurzy XVIII wieku" lub "Modny Ossian". Różne obelżywe napisy ożywiały te niegodne sceny".
Kiedy zestawimy ten opis z opisem starożytnych bardów, którzy byli sadzani na honorowych miejscach, a puchar z winem był tak ustawiany, żeby niewidomy łatwo mógł po niego sięgać i pić kiedy chciał i ile chciał, widzimy potężną zmianę na gorsze. Postęp ma stały charakter tylko w długiej perspektywie. W krótszych okresach mogą następować zahamowania, a nawet regresy.
W tym samym czasie, w którym miało miejsce to upokarzające traktowanie niewidomych muzyków, wybiło się kilka osób, a ich gra zachwycała ówczesną publikę. Były to osoby, które dzięki swojej pozycji towarzyskiej, gospodarczej niezależności i odebranemu prywatnie wykształceniu oraz wybitnym zdolnościom, osiągnęły liczące się wyniki. A oto przykłady podawane przez Maxa Schoflera:
"Maria Teresa Paradiz (1759-1824), była córką austriackiego urzędnika w Wiedniu. Oślepła w trzecim roku życia. Jej talent muzyczny dość wcześnie odkryty, przesądził o jej karierze życiowej. W jedenastym roku życia koncertowała przed cesarzową Marią Teresą, czym uzyskała jej uznanie i pomoc. W dwudziestym piątym roku życia odbyła tourne artystyczne do Niemiec, Francji, Anglii i Szwajcarii. W Paryżu została wprowadzona na salony elity towarzyskiej, gdzie poznała Valentina Hauy, założyciela pierwszej szkoły dla niewidomych na świecie. Wszędzie odnosiła wielkie triumfy.
Fr. Ludwik Dulon (1769-1826) z Oranienburga, stracił wzrok w pierwszym dniu swojego życia. Został artystą flecistą i w trzynastym roku życia rozpoczął swoją pierwszą podróż artystyczną, zwiedzając w towarzystwie ojca prawie wszystkie kraje Europy.
W Petersburgu został zaangażowany na cesarskiego muzyka kameralnego. Oprócz tego był bardzo płodnym kompozytorem swoich czasów i rozwinął własny system dotykowych znaków pisarskich, co umożliwiło mu robienie notatek".
A więc nawet w tak trudnych czasach, w których publika potrafiła "świetnie" się bawić kosztem niewidomych, utalentowani muzycy mogli osiągać szczyty wirtuozowi. Musieli jednak urodzić się w rodzinie, która nie ulegała przesądom, chciała i potrafiła im pomóc.
Bez wątpienia niewidomi muzycy odnosili w przeszłości wielkie sukcesy i odnoszą je nadal. Są to bezsporne fakty. Prezentując osiągnięcia niektórych z nich, należy raz jeszcze zaznaczyć, że nie są one wynikiem braku wzroku, lecz talentu i wielkiej pracowitości.
Po tym zastrzeżeniu przedstawię dorobek kilku z nich. Sylwetki polskich niewidomych muzyków zaprezentuję nieco bardziej szczegółowo. Zagranicznych, chociaż osiągnęli oni światową sławę, potraktuję pobieżnie i przedstawię tylko trzy przykłady.
Włoch Andrea Bocelli, urodził się w 1958 r., niewidomy od urodzenia, uprawia muzykę operową i pop. Dysponuje wspaniałym tenorem. Występuje w wielu krajach i wszędzie cieszy się uznaniem i podziwem. Śpiewał nawet papieżowi.
O jego występach w Polsce pisze Iwona Różewicz w artykule "Ten niezwykły Andrea" ("Pochodnia" listopad 1999 r.)
Czytamy:
"Do końca roku pozostało jeszcze trochę czasu, ale jedno jest pewne: jeżeli chodzi o imprezy kulturalne, nic już nie przebije koncertu włoskiego tenora Andrea Bocellego na scenie (i balkonie) łódzkiego Teatru Wielkiego. Było to wydarzenie nie tylko artystyczne lecz i socjologiczne - do Łodzi zjechała nasza klasa polityczna nieomal w komplecie: ministrowie, liderzy partii, posłowie i senatorowie z marszałkami. Przypominało to wiek XIX, kiedy przed ówczesnymi gwiazdami wokalistyki pochylały się głowy królewskie".
I dalej:
"Andrea Bocelli kreowany jest na następcę Pavarottiego. Nie jest nim i nie będzie, reprezentuje natomiast inny typ śpiewania i w tym rodzaju jest, mimo pewnych możliwych do usunięcia braków w wyszkoleniu głosu, doskonały. Ma przepiękny, choć niewielki głos, wrażliwość, muzykalność i świetnie czuje się w melodyjnym popularnym repertuarze. Jest kontynuatorem tego nurtu wokalistyki, którego przedstawicielami byli: Tino Rossi, Mario Lanza czy nasz Jan Kiepura. Nurtu, który nie miał wybitnego wykonawcy od lat blisko czterdziestu, a na który najwidoczniej istniało kulturalne zapotrzebowanie, Bocelli na nie odpowiedział".
Jeff Healey - urodził się w 1966, zmarł w 2008 r., był jednym z najwybitniejszych gitarzystów w skali światowej. Żył zaledwie 41 lat. Wzrok stracił na skutek nowotworu oczu. Na gitarze zaczął grać, gdy miał trzy lata. Komponował głównie utwory bluesowo-rockowe. Był twórcą trio Jeff Healey Band. Również odnosił sukcesy w wielu krajach.
Amerykanin Stevie Wonder - urodził się w 1950 r. jako wcześniak. Wzrok zniszczył mu nadmiar tlenu w inkubatorze. Jest jednym z najbardziej znanych i cenionych muzyków w Ameryce i poza jej granicami.
Wypracował eklektyczny styl uprawiania muzyki. Styl ten zawiera elementy muzyki funk, soul, R&B, jazzu, bluesa, rock and rolla i progresywnego rocka.
Stevie Wonder osiągnął tak wielki poziom kunsztu muzycznego, że niewielu muzyków tego gatunku może mu dorównać. Brak wzroku od urodzenia mu w tym nie przeszkodził, ale też i nie pomógł.
O geniuszu tego niewidomego muzyka, który wykracza poza muzykę, świadczy informacja pt. "Stevie Wonder - Posłańcem Pokoju ONZ" opublikowana na portalu http://wiadomosci.onet.pl w dniu 3 grudnia 2009 r.
A oto fragment tej informacji:
"Sekretarz generalny ONZ Ban Ki Mun mianował w środę na 11. Posłańca Pokoju tej organizacji amerykańskiego wokalistę Steviego Wondera.
Obszarem działania, niewidomego od urodzenia, artysty ma być pomoc ludziom niepełnosprawnym. 59-letni muzyk dołączył tym samym do grona 10 innych prominentnych artystów, sportowców i naukowców, którzy wykorzystują swój talent i pasje, aby promować działania ONZ poprzez wystąpienia publiczne i kontakty z mediami.
Stevie Wonder, zdobywca 25 nagród Grammy, jest "przykładem dla młodych ludzi na całym świecie, jak wiele można osiągnąć pomimo fizycznych ograniczeń" - podkreślił Ban Ki Mun w oświadczeniu wydanym na dzień przed oficjalnym przyznaniem muzykowi tytułu Posłańca Pokoju. "Konsekwentnie wykorzystywał swój głos oraz wyjątkowe kontakty z publicznością, aby stworzyć lepszy i mniej wykluczający świat, bronić praw człowieka i obywatela oraz poprawiać życie tych, którym się nie powiodło" - powiedział o wokaliście sekretarz generalny ONZ".
Można z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że tak wybitne osiągnięcia są sukcesem, nie tylko Stevie Wonder'a, lecz wszystkich niewidomych. Przyczyniają się bowiem do popularyzacji problematyki niewidomych wśród społeczeństw wszystkich krajów. Niestety, przyczyniają się też do utrwalania mitu, o wybitnych uzdolnieniach muzycznych osób niewidomych.
O Edwinie Kowaliku już pisałem i powoływałem się na jego opinię dotyczącą mitu o nadzwyczajnych uzdolnieniach niewidomych muzyków. Teraz przyszedł czas na kilka innych sylwetek.
Mieczysław Kosz
O trudnej drodze do wielkiego sukcesu świadczy życie Mieczysława Kosza. Wychowywał się na wsi w biednej rodzinie. Trudności pogłębiała niechęć ojca do syna, zwłaszcza gdy w wieku dziesięciu lat zaczął tracić wzrok.
O tej drodze pisze Edwin Kowalik w artykule "Musimy go upamiętnić", opublikowanym w "Pochodni" z listopada 2003 r. Czytamy:
"Mieczysław Kosz był wielkim artystycznym objawieniem lat sześćdziesiątych. Urodził się 10 lutego 1944 r. we wsi Antoniówka koło Tomaszowa Lubelskiego w ubogiej chłopskiej rodzinie. Mały, delikatny, słaby fizycznie chłopiec był przedmiotem matczynej troski. Wcześnie zauważyła u niego chorobę oczu, ale nie miała ani dość czasu, ani pieniędzy, żeby odpowiednio go leczyć. Ojciec nie otaczał syna serdecznością, wręcz przeciwnie. Nieżyczliwy stosunek ojca do syna stał się, prawdopodobnie, przyczyną rozejścia się rodziców. Później starszy przyrodni brat Mietka zaopiekował się nim i zatroszczył o jego zdrowie, ale wzrok chłopca ciągle się pogarszał i w wieku 14 lat Mietek nic już nie widział".
W 1949 r. Mietek został przyjęty do przedszkola w Zakładzie dla Niewidomych w Laskach. Okazało się, że ma dobry słuch i uzdolnienia muzyczne. Został więc zakwalifikowany do szkoły muzycznej, a następnie przeniesiony do szkoły muzycznej dla niewidomych w Krakowie, gdzie uczył się w klasie fortepianu. Muzyczną szkołę średnią ukończył również w Krakowie z wyróżnieniem.
Jazzem zainteresował się pod koniec lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku.
Wzrok utracił całkowicie około roku 1958 i nigdy nie pogodził się z tym faktem. Nie był samodzielny.
Nie podjął studiów muzycznych, ponieważ musiał pracować na swoje utrzymanie. Grał w zakładach gastronomicznych Krakowa i Zakopanego. Nie przeszkodziło mu to w karierze muzycznej.
W 1967 r. wystąpił na Festiwalu Jazz Jamboree i od razu odniósł wielki sukces, który otworzył mu sceny całej Europy. Koncertował i brał udział w festiwalach jazzowych. Występował w klubie "Cameleon" w Paryżu i prowadził audycje muzyczne w pierwszym i drugim Programie Polskiego Radia. Nazywano go "poetą fortepianu". Dużo komponował, ale wydał tylko jedną płytę autorską "Reminiscence", którą nagrał wspólnie z Bronisławem Suchankiem - kontrabas i Januszem Stefańskim - perkusja.
Niestety, nie pogodził się ze swoją niepełnosprawnością i popadł w alkoholizm.
31 maja 1973 r. wypadł z okna wynajmowanego pokoju w Warszawie.
Być noże było to samobójstwo, ale nie ma co do tego pewności.
Mieczysław Kosz uznany był za wielkiego muzyka i nadal uważany jest za mistrza jazzu.
O swojej pracy mówi Mieczysław Kosz na łamach "Pochodni" z listopada 1971 r.:
"Daje mi ona dużo satysfakcji i zadowolenia, ale jest szalenie trudna. Poza uzdolnieniami wymaga samozaparcia i wiary we własne siły. Najwięcej radości dają mi nowe osiągnięcia, które są wynikiem, przede wszystkim żmudnej, wytrwałej pracy. Muzyk nawet najlepiej przygotowany do występu, nigdy nie jest pewny, jak zareaguje publiczność i zawsze musi się liczyć z tym, że krytyka może być różna. Ten, kto chciałby wybrać zawód muzyka jazzowego, powinien się poważnie przedtem zastanowić, ponieważ niewidomy ma tu o wiele więcej trudności, niż widzący. Nie może posługiwać się nutami i musi polegać na słuchu oraz pamięci muzycznej. Poza tym dotychczas nie ma podręczników, które mogłyby mu pomóc w zdobyciu tego zawodu".
W Encyklopedii Muzycznej czytamy między innymi:
"Kosz był jednym z najciekawszych talentów w polskiej pianistyce jazzowej, jego muzyka wskazuje zarówno na wpływy tradycji wielkich romantyków, jak i wybitnych pianistów jazzu. Styl gry Kosza - w parafrazach tematów zaczerpniętych z muzyki poważnej i rozrywkowej oraz w kompozycjach własnych - cechuje swoisty liryzm (Kosza nazywano lirykiem polskiego jazzu), dążenie do klarowności formy, silne wyczucie walorów kolorystycznych".
Musimy przyznać, że takie sukcesy, takie uznanie, taka pamięć, która trwa dziesiątki lat, świadczą o możliwościach utalentowanej osoby niewidomej. Udowodnił to Mieczysław Kosz. Jego przykład świadczy również, że niepełnosprawność, jeżeli się jej nie zaakceptuje, może prowadzić do osłabienia woli, do alkoholizmu i do śmierci.
Jolanta Kaufman
Jest współczesną polską niewidomą śpiewaczką sopranistką. Mieszka w Warszawie.
Podstawową wiedzę muzyczną i kulturę wokalną zdobyła w szkole w Laskach, w której przebywała od dzieciństwa. W Laskach zdała również egzamin dojrzałości. W zakładzie tym znalazła doskonałe warunki i życzliwą atmosferę, która umożliwiła jej osiągnięcie sukcesu i realizację marzeń.
W 1984 r. skończyła sześcioletnie studia w Akademii Muzycznej, na wydziale wokalistyki, w Poznaniu. Po studiach występowała w kraju oraz prawie we wszystkich krajach Europy, w Australii, Kanadzie i Stanach Zjednoczonych. Wszędzie odnosiła sukcesy artystyczne.
O swojej pracy opowiedziała na łamach "Pochodni" w listopadzie 1995 r.
Był to artykuł "Chcę być dobra" w opracowaniu Józefa Szczurka.
Przeczytajmy tę wypowiedź.
"-Już podczas studiów, zdając sobie sprawę z tego, że ze względu na brak wzroku, nie będę mogła występować w operze, zaczęłam szukać takiego gatunku muzyki, w którym czułabym się najlepiej. Razem z moją profesorką - Ireną Winiarską - doszłyśmy do wniosku, że najbardziej odpowiednią będzie muzyka kameralna, recitale z pianistą, czy też muzyka dawna z organami, klawesynem i orkiestrą. Wiedziałam, że w tym rodzaju muzyki poradzę sobie bez problemów.
Moja działalność koncertowa zaczęła się na czwartym roku studiów. Właśnie wtedy spotkał mnie wielki zaszczyt. Studenci Akademii wykonywali Mszę Koronacyjną Mozarta. Jedna z koleżanek zachorowała, wtedy jej partię solową powierzono mnie. To był mój debiut z orkiestrą i chórem. Koncert odbył się w auli Akademii.
Drugie bardzo ważne wydarzenie to mój udział w festiwalu chórów chłopięcych. Z chórem Katedry Poznańskiej wykonałam wtedy jedną z Mszy Mozarta i Magnificat Dietricha Buxtechudego, który był polską prapremierą. Koncert odbył się w Filharmonii Poznańskiej. Było to dla mnie ogromne przeżycie. Potem wystąpiłam na dwu koncertach dyplomowych. Tak się rozpoczęło moje śpiewanie na wielkich scenach.
Studia ukończyłam z dobrymi wynikami. Postanowiłam wrócić do Warszawy, gdyż doszłam do wniosku, że tu będę miała więcej możliwości. I rzeczywiście spotkałam się z ogromną życzliwością wielu ludzi. Zaraz po studiach pani Anna Kociemska zaproponowała mi koncert na Zamku Królewskim. Przy akompaniamencie klawesynistki Urszuli Bartkowiak śpiewałam arie starowłoskie. Występ został bardzo ciepło przyjęty.
Propozycji artystycznych otrzymywałam coraz więcej. Moje koncerty na Zamku Królewskim odbywały się co roku. Śpiewałam przeważnie utwory Mozarta, Bacha i innych kompozytorów muzyki dawnej. Ale były też pieśni współczesne. Po przyjeździe do Warszawy dość szybko nawiązałam kontakty z kilkoma chórami, z którymi wiele koncertowałam. Szczególne znaczenie ma dla mnie bardzo bliska współpraca z chórem archikatedralnym. Z nim przejechałam prawie całą Europę oraz Stany Zjednoczone i Kanadę. Bardzo cenię sobie również koncerty z chórem Akademii Rolniczej. W maju ubiegłego roku, w kościele Świętego Krzyża w Warszawie wykonaliśmy pasję Sebastiana Bacha według św. Jana przy wypełnionym po brzegi kościele.
Mam dużo koncertów kameralnych. Zaprzyjaźniłam się z wieloma wykonawcami, co ułatwia mi działalność artystyczną. Często wyjeżdżam za granicę, głównie do Niemiec z zaprzyjaźnionym organistą - Michałem Dąbrowskim. Tam koncertujemy, najczęściej w kościołach katolickich i protestanckich. Wykonujemy przeważnie utwory kompozytorów polskich, niemieckich i włoskich.
Z chórem katedralnym nagrałam dotychczas trzy płyty kompaktowe - jedną z muzyką polską i starocerkiewną. Jej tytuł brzmi: "Gloria Tibi Trynidas", drugą także z muzyką polską - "Gaude Mater Polonia", na trzeciej znajdują się kolędy z udziałem orkiestry. Można je kupić w księgarni muzycznej, jeśli jeszcze nie zostały sprzedane. Mam również nagrania radiowe, między innymi pieśni Stanisława Moniuszki i Józefa Elsnera.
Zawsze staram się być dobra w tym, co robię. Może dlatego otrzymuję ciekawe propozycje i nie śpiewam rzeczy byle jakich. Mam satysfakcję, że to co wykonuję, ma odpowiednią wartość artystyczną.
Do występu przygotowuję się starannie. Jeśli chodzi o języki obce, to najczęściej śpiewam w angielskim, niemieckim, włoskim, francuskim i rosyjskim. Przyjęłam zasadę, że muszę mieć dobrze przetłumaczony tekst na polski, aby w każdej chwili wiedzieć, co oznacza dane słowo, bo od tego zależy dobra interpretacja. Przywiązuję ogromną rolę do prawidłowej wymowy. Dlatego najpierw nagrywam tekst, potem się go uczę, a następnie konsultuję całość z lingwistą, aby nie było żadnych uchybień. Jest to duża praca, ale i satysfakcja potem niemała. Śpiewam bardzo świadomie, cały czas się słucham i kontroluję, myślę o całości. Wymaga to znacznej koncentracji, ale zapewnia powodzenie.
Mój zawód jest trudny, mimo to bardzo go lubię i nie wyobrażam sobie, że mogłabym robić coś innego. Obcowanie na co dzień z pięknem i przekazywanie go ludziom to jest wielka radość i prawdziwe posłannictwo".
Pod adresem:
www.hi-fi.com.pl/sylwetki-muzyczne-lista/1540-muzyka-jak-biała-laska.html
można przeczytać krótką, ale jakże wymowną notkę.
"Jolanta Kaufman należy do najciekawszych, lecz zarazem najmniej znanych śpiewaczek polskich. Poważna wada wzroku sprawia, że nie może korzystać z nut w czasie koncertów. Nie widzi dyrygenta, a swoich partii uczy się z silnie powiększonych nut czarnodrukowych. Ukończyła z wyróżnieniem Akademię Muzyczną w Poznaniu (1984). Jest laureatką I Konkursu Wokalnego im. Moniuszki. Koncertowała w Europie, Ameryce Północnej i Australii. Specjalizuje się w repertuarze oratoryjnym i pieśniarskim. Ma jasny, "anielski" sopran o czystej intonacji i nieskazitelnej dykcji, a z jej interpretacji (choćby na płycie "Album liryczny") biją radość, pogoda i bezpretensjonalność".
Ryszard Gruszczyński
Był wybitnym śpiewakiem operowym. Urodził się w 1912 r., zmarł 7 października 1981 r.
W tym miejscu Ryszardowi Gruszczyńskiemu poświęcam tylko tę krótką wzmiankę. Jego sylwetkę przybliżę czytelnikom, kiedy będę prezentował zaangażowanie niewidomych w walkę o wolność Polski i o demokrację. Ryszard Gruszczyński zaznaczył swoją obecność i w tej dziedzinie.
Patryk Matwiejczuk
Jest młodym polskim niewidomym pianistą.
W artykule "Gamy, grosze i nadzieje" ("Pochodnia", kwiecień 2004 r.) Anna Podkańska m.in. wymienia jego sukcesy. Czytamy:
"Tak już jest, że aby mieć względy u mecenasów kultury, trzeba dowieść swej wartości.
Patryk Matwiejczuk - uczeń VI klasy Szkoły Podstawowej nr 41 w Szczecinie i Szkoły Muzycznej I Stopnia im. Tadeusza Szeligowskiego w Szczecinie, w klasie gry na fortepianie mgr Urszuli Szyryńskiej.
- Laureat między innymi II Ogólnopolskiego Festiwalu Piosenki Dzieci i Młodzieży Specjalnej Troski - Ciechocinek'98
I miejsce w kategorii 7-10 lat na I Dziecięcym Festiwalu Piosenki Bożonarodzeniowej Szkół i Przedszkoli m. Szczecina, grudzień 1999 r.
Wyróżnienie w I grupie w VI Ogólnopolskim Turnieju Pianistycznym - Żagań, styczeń 2001
Wyróżnienie II stopnia na XI Kłodzkim Konkursie Pianistycznym, Kłodzko, maj 2001
Wyróżnienie w grupie I w VII Ogólnopolskim Turnieju Pianistycznym im. Haliny Czerny-Stefańskiej, Żagań, styczeń 2002
I miejsce w Finale Miejskim II Dziecięcego Festiwalu Piosenki Angielskiej Szkół Podstawowych, Szczecin, kwiecień 2002
Nagroda Specjalna, wyróżnienie w grupie I na VII Ogólnopolskim Konkursie Pianistycznym im. Ludwika Stefańskiego, Płock, grudzień 2002 r.
I wyróżnienie oraz i wyróżnienie specjalne (w swojej kategorii) w X Concours International de Piano-Milosz Magin - Paryż, marzec 2003
Wyróżnienie I stopnia w V Ogólnopolskim Konkursie Pianistycznym im. J. Paderewskiego, Piotrków Trybunalski, listopad 2003 r.
III Nagroda na V Międzynarodowym Konkursie im. Fryderyka Chopina dla Dzieci i Młodzieży z Krajów Basenu Morza Bałtyckiego - styczeń 2004".
Roman Roczeń
Garść informacji dotyczących Romana Roczenia znajdujemy w artykule Andrzeja Szymańskiego pt. "Mogę kopać tu dalej". ("Pochodnia", styczeń 2000 r.)
Cytuję fragmenty tego artykułu.
Mówi Sławomir Jóźwik, właściciel warszawskiego pubu "Siódemka":
"Z Romkiem poznaliśmy się tak przypadkowo. Wdepnął i zapytał czy mógłby u mnie grać. Na początku miałem trochę obiekcji, ale nie dlatego, że on nie widzi. Grający w "Siódemce" muzycy mieli swoją publiczność, a on był nowy. Po dwóch latach okazało się, że wszystkich przebił. On ma najwięcej swych fanów".
Autor artykułu pisze:
"Pan Sławek zrobił dobre posunięcie angażując Romka Roczenia. Gra raz w tygodniu przyciągając ludzi młodych i starych, zapełniając niewielki lokal - dał mu więcej życia. Oprócz tego lokalu gra jeszcze w trzech pubach: "U Pana Michała" i "U Fiszera" na Starówce oraz w "101" na Puławskiej. Śpiewa szanty, piosenki turystyczne. Wszędzie zgromadził fanów tego gatunku, którzy wędrują za nim od lokalu do lokalu przez cztery dni w tygodniu".
Z lektury cytowanego artykułu dowiadujemy się, że:
"Roman w 2000 r. miał 36 lat. Pochodzi ze Szczytna, z biednej rodziny. Wzrok stracił w wieku dwóch lat. Uczył się w ośrodku Szkolno-Wychowawczym w Laskach. Uczęszczał tam do przedszkola, szkoły podstawowej i do liceum.
W 1983 roku ukończył liceum elektroniczno-mechaniczne w Laskach. Przez rok pracował w spółdzielni inwalidów w Olsztynie jako dziewiarz. Następnie podjął pracę w drukarni Zakładu Nagrań i Wydawnictw Polskiego Związku Niewidomych. Pracował tam do upadku tego zakładu w 2013 r. Przepisywał teksty brajlowskie, obsługiwał drukarkę, robił korektę na blachach brajlowskich, a w latach późniejszych narzędziem jego pracy stał się komputer.
Nie uczęszczał do szkoły muzycznej. Przez rok uczęszczał do ogniska muzycznego. Kiedy podjął pracę w drukarni, grał w zespole niewidomego muzyka Andrzeja Galbarskiego. Następnie grywał na weselach. Jest więc samoukiem.
Przełomem w jego muzykowaniu stała się "Szansa na sukces". Udział w telewizyjnym programie prowadzonym przez Wojciecha Manna. Andrzej Szymański pisze: "Wystąpił w programie Maryli Rodowicz i wylosował piosenkę "Ale to już było". Dostał drugą nagrodę i 100 zł z kasy telewizyjnej. Wcześniej wydał na kompakt Maryli 80 zł, czyli finansowo ogólnie był do przodu. O sławie nie wspomnę!"
Jeszcze opinia o Romanie Roczeniu z tego artykułu:
"Artur rozgrzany śpiewem i piwem rozebrał się do podkoszulka. - Wiesz co - chucha mi w twarz - ja dzięki Romkowi zmieniłem zdanie o niepełnosprawnych. Pobierałem nauki w szkole integracyjnej, ale nigdy nie spotkałem kogoś pozbawionego wzroku, tak dobrze zrehabilitowanego. Romek prawie wszystkich nas zna po imieniu, rozpoznaje. Śpiewem i dowcipną konferansjerką stwarza klimat beztroskiej zabawy. Do tych pubów nie przychodzi się tylko "doić browar", ale głównie wyśpiewać się".
Roman Roczeń nie żył wyłącznie pracą zawodową i muzyką. "Roczeń jest facetem społecznym. Co to znaczy? Znaczy to, że przez 10 lat był szefem "Solidarności" w swej fabryce czyli Zakładzie Nagrań i Wydawnictw. A jeszcze wcześniej, od połowy lat 80. pracował społecznie w Polskim Czerwonym Krzyżu. Jeździł na obozy szkoleniowo-wypoczynkowe, pracował w Radzie Młodzieżowej PCK. Sprzedawał ludziom problemy niepełnosprawnych, chyba na swoim przykładzie - pogodzonego z losem i żyjącego normalnie, to jest - zrehabilitowanego i zarabiającego na życie".
Ewa Zalewska w artykule "Skakanie w przepaść" (Życiu Naprzeciw, luty 1998r.) zamieszcza rozmowę z Romanem Roczeniem. Cytuję obszerny fragment tej rozmowy.
"Ewa Zalewska - Jakie sprawy uważa Pan dla siebie za najważniejsze?
Roman Roczeń - Chyba to, że szukam, że dbam o swoją kondycję psychiczną. Szukam rzeczy, których jeszcze nie robiłem, przeżyć, których nie doznałem. To nie są żadne szaleństwa, skakanie na linie w przepaść. Jest to szukanie odpowiedzi na pytanie - "Czy ja mam jeszcze wystarczająco dużo woli, aby iść naprzód, dokonać w swoim życiu czegoś nowego?" Tym czymś była ostatnio przygoda z telewizją. Powstaje pytanie - "Po co to zrobiłem?" Ciekawiło mnie, czy sprostam warunkom takim, jakie stawiane są wszystkim. Czy dam sobie radę w programie muzycznym opartym na niewiadomym tekście. Wydaje mi się, że w efekcie zwyciężyłem. Znowu coś przeżyłem, przekroczyłem, a pokonywanie pewnych barier jest dla mnie wyzwaniem.
E.Z. - Co powoduje, że chce Pan pokazać, iż człowiek niewidomy może być taki sam jak widzący, a nawet ciekawszy, bardziej interesujący?
R.R. - Ostatnio często zastanawiam się nad tym, czasem rozmawiam. Problem nie w tym, czy niewidomy może być taki sam - bo nie może, nie ma takich możliwości! Natomiast jeśli może znaleźć w sobie wartości, które właściwie zaakcentuje, to sprawa braku wzroku przestaje być problemem pierwszoplanowym. Zawsze zależało mi na tym, by ktoś widział we mnie człowieka, a nie to, co najbardziej widoczne, czyli niewidzenie.
E.Z. - Powiedział Pan, że szuka i pielęgnuje wartości. Co jest taką wartością?
R.R. - Stosunek do drugiego człowieka. Ostatnio dostaję dużo informacji o tym, że to jest trafna droga.
E.Z. - Poza swym zawodem jest Pan muzykiem.
R.R. - Tak, i wiele czasu temu poświęcam. Często sam siebie pytałem, jak to się dzieje, że jest wielu ludzi - muzycznie, głosowo, technicznie lepszych ode mnie - a jednak wcale niemała grupa chce słuchać moich występów. Gram na gitarze i śpiewam w kilku warszawskich pubach. Są to trzygodzinne recitale, których założeniem jest to, aby ludziom dobrze się siedziało przy piwie, słuchało, a także śpiewało.
E.Z. - Jaki rodzaj muzyki Pan gra?
R.R. - Okudżawę, Stachurę, Cohena, szanty, piosenkę turystyczną i wszystko to, co słuchacze lubią. Gusta są najprzeróżniejsze. Mam takie miejsce na Żoliborzu, gdzie siedemnastoletni ludzie proszą "Roman, zagraj - "Nie płacz Ewka"). Przecież oni nie mogą tego znać! Zastanawia mnie, czemu sięgają po taką muzykę? Myślę, że zawsze tak jest, w literaturze, sztuce, muzyce, również tej najprostszej, że nigdy nie starzeją się utwory, które mówią o rzeczach istotnych, ważnych, dotyczących każdego z nas. Wydaje mi się, że to, czy coś staje się przebojem czy nie, zależy od tego, ile osób utożsamiło się z danymi słowami i muzyką. Popatrzmy na karierę, chociażby "Tanga" Budki Suflera.
E.Z. - Czym Pan się różni od tych, niedzisiejszych niewidomych, którzy grali przed knajpami? Skąd płynie pewność, że na recitale nie przychodzą ludzie z litości?
R.R. - Po pierwsze nie mam czapeczki. Pracuję zgodnie z zawartym kontraktem. Zawartym między mną a właścicielem lokalu, określającym konkretnie rodzaj wykonywanej usługi i płatności. Obie strony muszą się z tego wywiązać. Nie będę ukrywał, że zawsze szukałem dowodów na to, iż to nie litość kieruje ludzi ku mojemu muzykowaniu. Ostatnio miałem taki dowód. Między innymi gram w popularnym Pubie "7". Wiadomo, że styczeń jest okresem, kiedy mniej ludzi przychodzi do małych knajpek. Właściciele, żeby nie stracić, robią oszczędności. W tym przypadku redukują ilość koncertów o połowę - jako osoby towarzyszące i grające pozostałem ja i jeszcze jeden zespół. Tu nie ma mowy o uczuciach, liczą się pieniądze: straty i zyski. Najwyraźniej na moje recitale przychodzi więcej ludzi - nikt nie traci na moim graniu. Dla mnie jest to taki dowód pośredni, że nie najgorsze jest to, co robię i to ma sens".
O Romanie Roczeniu czytamy w Wikipedii:
"Roman Roczeń (właściwe imię Romuald) ur. 13 lipca 1963 roku w Szczytnie
- niewidomy pieśniarz i gitarzysta. W repertuarze ma głównie utwory szantowe, zarówno własnego autorstwa, jak i covery.
Występuje od 1997. Zaczynał w warszawskich pubach, od razu zdobywając dużą popularność. Od 2008 roku, do czerwca 2013 na gitarze akompaniował mu Waldemar Lewandowski. Obecnie Roman Roczeń śpiewa przy akompaniamencie Krzysztofa Kowalewskiego. Jest jednym z bardziej znanych artystów szantowych.
Członek Stowarzyszenia "Bractwo Zawiszaków", od 20 grudnia 2003 roku członek zarządu tej organizacji".
Nie wymieniłem wszystkich polskich ani tym bardziej światowych niewidomych muzyków, których osiągnięcia są ponadprzeciętne. Było i jest ich wielu. Grają na różnych instrumentach, uprawiają różne rodzaje i style muzyki, śpiewają piosenki, pieśni, arie i wszystko, co zostało stworzone do śpiewania. Nie jestem znawcą muzyki i nie oceniam osiągnięć prezentowanych osób. Raczej cytuję opinie na ich temat znawców, miłośników muzyki i artystów. Chciałem tylko wykazać, że od czasów najdawniejszych do współczesnych niewidomi, nie tylko z laską, ale i z muzyką, pokonują stulecia i tysiąclecia. Muzyka jest tą dziedziną, która daje im chleb i satysfakcję. Być może, nie licząc tych najwybitniejszych, chleb niewidomych muzyków nie jest bogato szynką obłożony, ale z pewnością ich satysfakcja z muzyki jest autentyczna. Jako "produkt uboczny" działalności niewidomych muzyków i wokalistów na uwagę zasługuje popularyzacyjna ich rola. Dzięki niewidomym artystom ludzie dowiadują się, że jednak ślepota nie jest najgorszym kalectwem.
I jeszcze jedno - muzyka nie jest równa muzyce, a artysta muzyk nie jest równy artyście muzykowi.
Jeżeli niewidomi muzycy czy wokaliści odnoszą sukcesy na konkursach, na festiwalach, w filharmoniach, na operowych scenach i na estradach, gdzie konkurują z artystami widzącymi, jest to czymś innym, niż współzawodnictwo na imprezach organizowanych specjalnie dla nich przez Krajowe Centrum Kultury Niewidomych w Kielcach, na festiwalach "Widzieć muzyką" czy podobnych. Udział w takich imprezach muzycznych może i powinien być drobnym krokiem do sukcesu na szerokim forum, a nie celem ostatecznym.
Wszystkie prezentowane osoby odniosły sukcesy poza środowiskiem niewidomych. Świadczy to, że talent i pracowitość silniejsze są od niepełnosprawności.