Skryba
W Sprawozdaniu Zarządu Głównego Polskiego Związku Niewidomych z działalności w okresie XVI kadencji czytamy:
"Niemal we wszystkich okręgach funkcjonowały stałe zespoły artystyczne. Były to grupy muzyczne, muzyczno-wokalne, wokalne, chóralne, folklorystyczne, czytelnicze, literackie, recytatorskie, teatralne, plastyczne. Średnio rocznie działały 62 zespoły (wzrost o 5), a uczestniczyło w nich średnio rocznie 906 osób (spadek o 29)".
Ewa Urbańska w artykule "Święto Słowa" opublikowanym w "Pochodni" z kwietnia 1996 r. pisze:
"16 marca w Krajowym Centrum Kultury Niewidomych w Kielcach zakończyły się obchody Święta Słowa. Ich uwieńczeniem był turniej recytatorski, trwający trzy dni, w którym 60 recytatorów, krasomówców, osób śpiewających poezję i aktorów brało udział w warsztatach, prowadzonych przez specjalistów. Skład ekipy konsultantów oraz rady artystycznej usatysfakcjonował najwybredniejsze gusta".
Tak syntetycznie można by podsumować działalność współczesnych bardów w Polsce i znaczenie udziału niewidomych w kulturze współczesnej. Oczywiście, jest to synteza, która niewiele mówi. No i nie zawsze tak było. Wróćmy więc do przeszłości, do dawnych czasów.
Max Schofler w książce pt. "Niewidomy w życiu narodu" o czasach starożytnych pisze:
"Ponad ten szeroko zorganizowany stan żebraczy, mogli wybić się niewidomi, którzy wyróżniali się szczególnymi zdolnościami. Kto był przyjacielem muz, dysponował talentem śpiewaczym, potęgą słowa lub opanował sztukę gry na lirze czy harfie, ten cieszył się poważaniem jako pieśniarz ludowy lub bard. Kto miał dobrą pamięć, bogatą fantazję lub poetyckie zdolności, przekazywał potomności tradycje religijne i historyczne. A kto potrafił te talenty ubrać w szaty mistyki, otaczany był czcią jako jasnowidz i prorok.
Poezja w najszerszym tego słowa znaczeniu, czy to w słowie - jako sztuka poetycka, czy to w dźwiękach - jako muzyka, była dziedziną, której oddawali się niewidomi ze zrozumiałych względów, ze szczególnym poświęceniem. W tym kierunku mógł on rozwinąć swoje twórcze zdolności, swoje estetyczne odczucia i swoją fantazję, przy czym nie odczuwał on braku wzroku jako czynnika hamującego.
Zanim jeszcze historia narodów mogła być spisywana, została ona dzięki mówionemu słowu utrwalona. W ten sposób powstały legendy i sagi, zanim drukowane słowo, w postaci książki mogło ludziom donieść, jakie w ciasnych granicach życia i w niezbadanej przyrodzie, działy się rzeczy szczególne i pełne tajemniczości, jak były one tłumaczone przez fantazję, co przeżyły i przecierpiały narody, jakie były ich sny i marzenia. Wszystko to, dzięki przekazywanemu słowu mogło być utkane w przepiękną tkaninę ludowej poezji w bajkach, legendach, baśniach i opowiadaniach.
Zanim jeszcze mogły być napisane nuty, wypływały z duszy narodów pieśni i ballady, o których nikt nie wie kto je stworzył i gdzie powstały.
Pośrednikiem tej kultury duchowej, było mówione słowo i pieśń, które były podawane z ust do ust, z pokolenia na pokolenie. Ludowi śpiewacy, poeci, bajarze, spełnili w historii kultury ludzkości, we wszystkich jej dziedzinach, wielką misję, która dzisiaj przypada książce. Wśród nich znajdujemy aż do zamierzchłej przeszłości również niewidomych, o których u wszystkich narodów, mówi się ze wzruszeniem. Spotykamy się z nimi już 2000 lat p.n.e. na dworach japońskich cesarzy. W starochińskiej kulturze, przed wielu tysiącami lat, myślano już wówczas, by niewidomych odznaczających się nieprzeciętną wiedzą, bystrą spostrzegawczością i krytycyzmem, doskonałą pamięcią i trafnością rozumowania - kształcić na "jasnowidzów". Ustnym przekazywaniem religijnych tradycji i wydarzeń historycznych zajmowali się niewidomi w najdawniejszych czasach kultury indyjskiej, co wynika z hymnu Rigveda.
Na płaskorzeźbach odkrytych w grobach faraonów Chu-en-eten (1580 p.n.e) i Ramzesa Wielkiego (1348-1281 p.n.e.) wyobrażani są niewidomi śpiewacy, którzy sztukę swoją produkowali w pałacach królów egipskich.
U Germanów i Celtów, niewidomi bardowie, których wybitnym przedstawicielem jest Ossian (300), sławili swoimi pieśniami bogów i bohaterów, a naród zapalali do bohaterskich czynów.
Jak wysokim poważaniem cieszył się niewidomy śpiewak u starożytnych Greków, niech świadczy ósma pieśń 38-46 Odysei. Czytamy w niej (wiersz podaje tłumacz - prozą):
"... A teraz nadchodzi herold, prowadząc miłego śpiewaka, zaufanego muzy, która mu dała dobre i złe, odbierając oczy i dając słodkie pieśni.
Pontonoos stawia mu srebrem okute krzesło wśród gości, przy sterczącej kolumnie, zawiesza na gwoździu nad głową śpiewaka wdzięcznie brzmiącą harfę i prowadzi jego rękę, by mógł ją odnaleźć. Herold stawia przed nim piękny stół, na którym kładzie kosz z jadłem i puchar pełen wina, by mógł pić według upodobania".
Niewidomy śpiewak Demodokos rozpoczyna swoje pieśni o bohaterach i bogach przy dźwiękach harfy z taką siłą duszy, że nawet wypróbowany w cierpieniach Odyseusz, kryje w płaszczu swoją głowę, by nie okazać płynących mu z oczu łez".
I dalej Max Schofler pisze:
"Obok tych "wielkich", do których zalicza się również Xenokritosa i Stesichorosa, specjalnie wyróżniających się spośród niewidomych śpiewaków, poetów i bajarzy, należy wspomnieć również i tych, którzy dobra kulturalne przekazywali prostemu ludowi. Nierzadko przyczyniali się oni do tego, że dzięki ich świetnej pamięci, zostały skarby poezji ludowej zebrane i spopularyzowane, a często nawet własną twórczością wzbogacane. Sztukę odtwarzania opanowali oni w różnym stopniu. Kto potrafił zyskać sobie sympatię, stawał się, nawet jako niewidomy, mile widzianym gościem ludu. Stał się on nosicielem kultury do czasu, zanim słowo drukowane - książka, dotarła do ludu. Wówczas zeszedł on do roli ulicznego muzykanta.
Niewidomych recytatorów spotykało się w miejscach uświęconych religijnymi obrzędami. Deklamowali oni ludowi nieobeznanemu z pismem, teksty z Talmudu, z Oranu lub z Biblii.
Wśród nich było wielu posiadających fenomenalną pamięć. Potrafili oni recytować na pamięć pełne teksty lub najistotniejsze wyjątki z pism. Jeszcze dzisiaj spotyka się na Bliskim Wschodzie niewidomych recytatorów, którzy tym sposobem zarabiają na życie.
W starożytności panowało częstokroć mniemanie, że aby stać się poetą, śpiewakiem lub jasnowidzem, trzeba być niewidomym.
Naturalnymi równoważnikami, którymi niewidomy w wyniku przyrodzonych mu właściwości musi się z większym lub mniejszym skutkiem posługiwać, to: konieczność zwiększonej koncentracji umysłu, bardziej wnikliwa spostrzegawczość i zdolność wyjaśnienia sobie robionych spostrzeżeń, których widzący zaledwie, lub w ogóle by nie zauważył. Bardziej intensywny rozwój zdolności umysłowych, szybkość rozumowania, a nade wszystko zaostrzona pamięć, wyczulony słuch i dotyk, uważano za szczególne dary bogów udzielone tym, których obrabowano ze wzroku, dano im jako pewnego rodzaju wyrównanie. Przekonanie to zostało umocnione talentem poetyckim Homera, legendarnym darem jasnowidzenia i przepowiadania Teiresiosa, Plineusza i innych. Cenę tych wartości rozumieli oczywiście tylko niewidomi, którzy między innymi dysponowali takimi zdolnościami, oraz posiadali tak silnego ducha i umysł, że mogli przeciwstawić się swojemu kalectwu i skutecznie rozwinąć swoje uzdolnienia.
Istnieje w tym godna uwagi różnica, czy niewidomy wypracował sam swoją pozycję życiową jako poważana i ceniona osobistość, czy też był już taką osobistością zanim stracił wzrok.
I jeszcze jeden cytat tego autora:
"Zarówno średniowiecze, jak i nowożytność znały niewidomego śpiewaka i grajka, którego można było z jego instrumentem, zwykłą katarynką, spotkać wśród podróżującego ludu we wszystkich krajach Europy.
Charakterystyczny obraz rosyjskiego ślepego lirnika z końca XIX wieku, daje w swojej książce pt. "Odległe lata", K. Pałstowski:
"W owych czasach widziało się ślepych lirników nie tylko na placach targowych małych miasteczek, lecz również na ulicach Kijowa. Idąc, opierał się lirnik na ramieniu bosego, małego przewodnika. Lniany worek na jego plecach zawierał zawinięty w czyste płótno chleb, czosnek i sól. Na piersiach zwisała mu lira. Była ona podobna do skrzypiec, lecz miała rączkę przymocowaną do drewnianej osi z kółkiem. Lirnik kręcił korbą, a kółko obracając się, muskało struny, które brzęczały w różnych tonacjach. Brzmiało to, jak gdyby rój trzmieli towarzyszył lirnikowi brzęcząc i pomrukując.
Lirnicy nigdy prawie nie śpiewali. Opowiadali oni w śpiewnym tonie swoje dumki. Po tym milkli, wsłuchiwali się w zanikające tony swojej liry i patrząc przed siebie swoimi pozbawionymi wzroku oczami, prosili o jałmużnę.
Prośba ta wyglądała jednak zupełnie inaczej niż u zwykłych żebraków. Przypominam sobie wysokiego wzrostem lirnika z Ezarkas. "Ofiarujcie grosza dla mnie i mego przewodnika" mówił on, "bez tego chłopca zszedłby ślepy z drogi, a po śmierci nie trafiłby do bożego raju".
Nie przypominam sobie ani jednego jarmarku, na którym brakowałoby lirnika. Zwykle siedział on na ziemi, oparty o okrytą kurzem ulicznym topolę. Dookoła cisnęły się wzdychające z miłosierdzia kobiety i wrzucały do jego drewnianej miski zaśniedziałe miedziaki...
W latach niepokojów np. podczas buntów ludowych, byli ci żebracy niebezpieczną siłą. Spełniali rolę wywiadowców. Podniecali gniew ludu ciągle na nowo. Pieśniami swymi głosili niesprawiedliwość i okrucieństwo właścicieli majątków ziemskich i ciężki los uciśnionego ludu".
Ślepi u narodów bałkańskich, posiadali gęśle, rodzaj skrzypiec, a niewidomi we Francji tzw. symfonię, olbrzymią gitarę. Również i oni rozpowszechniali pieśni o bohaterach i poezję ludową, pielęgnowali swój artyzm i doprowadzali go częściowo do dużego rozkwitu. Znakomitsi wśród nich wzbogacili wydatnie literaturę swojego narodu.
Tak np. zawdzięczamy pierwszy zbiór ludowych pieśni południowosłowiańskich, wydanych w XIX wieku w wielu tomach przez Wuk Stefanowicz-Karaczicza temu, że notował je zasłyszane u niewidomych śpiewaków. Również w innych krajach wspomina się z wdzięcznością niewidomych bardów i śpiewaków, którzy wnieśli duży wkład do kultury swoich narodów. Ich misja kulturalna kończyła się w miarę rozpowszechniania drukowanej książki. Dla uzdolnionych ślepców zamykała się jedyna możliwość umysłowego zarobkowania w owych czasach, na skutek czego zostali oni zepchnięci do rzemiosła żebraczego".
W literaturze można znaleźć wiele opisów niewidomych bardów.
Józef Ignacy Kraszewski w historycznej powieści osadzonej w IX wieku pt. "Stara baśń" daje obraz niewidomego barda.
"Nie widać było nikogo, uszu jednak dolatywało śpiewanie powolne, które się coraz zbliżało. Cichy to był i stłumiony śpiew, drżącym nucony głosem samemu sobie, brzęk jakby poruszanych strun mu towarzyszył. Słów jeszcze nie mogło pochwycić ucho, ale nuta była żałosna, grobowa, smętna. Wszyscy ciekawie oczy zwrócili ku brzegowi rzeki, skąd się głos zdobywać zdawał.
Dołem, wybrzeżem piaszczystym szedł starzec ślepy, mały go chłopak prowadził. Wlókł się z wolna, w ręku trzymał gęślę, po strunach jej przebiegając ręką drżącą.
Smerda, który się przebudził, ujrzawszy go z góry, zawołał:
- Bywaj tu, stary!
Ślepiec się zatrzymał, z wolna głowę podniósł i oczy białe, krwawymi obwiedzione powiekami.
- Bywaj tu, stary, chodź, spocznij - powtórzył Smerda - placka przełamiemy z tobą i posłuchamy pieśni.
Śpiewak struny przebiegać zaczął palcami, ale pieśń się przerwała. Stanął, myślał, potem chłopcu dał znak kijem i ku wzgórzu iść zaczęli.
- Dokąd idziesz, stary? - spytał Smerda.
- Albo wiem? - po świecie... - rzekł oślepły - z pieśniami idę od chaty do chaty.
To mówiąc, miejsce na którym stał, począł kijem obmacywać i ostrożnie osunął się na ziemię. Gęślę złożywszy na kolanach, dumał. Pomilczawszy nieco, jakby życie jego pieśnią być musiało, jakby mu ona nie wylewając się z piersi nabrzmiewała w nich, jakby mu była tchnieniem... bez którego ostać się nie mógł, niezrozumiale, cicho, sam sobie nucić zaczął.
Milczeli wszyscy. Jeden z pachołków dobył z torby placek i położył go na rękach starego, który, powoli do ust zaniósłszy, gryźć począł. Chłopak, który go wodził, poszedł do rzeki garnuszkiem zaczerpnąć wody.
Sambor siadł przy nim.
- Stary Słowanie - rzekł - na noc... zajdźcie do Wiszowego dworu... tam was ugoszczą radzi.
- Na noc? do Wiszowego dworu? nie moimi nogami - rzekł ślepiec - nogi stare i starte. Dybię nimi powoli... jak ślimak się wlokę... A co ujdę kawał drogi, siąść i spocząć każą nogi. A do Wisza, do starego, daleko... daleko...
- Przecie wy tam zajdziecie - mówił Sambor - a gdy u wrót staniecie, pozdrówcie ich tam od tego, co dziś ich pożegnał.
- Wy z Wiszowej zagrody? - spytał stary - a któż z wami, a wielu... czuję ludzi dokoła... Chociaż oczy nie widzą...
Wtem Smerda wtrącił: - Kneziowscy ludzie... hej! do grodu jedziemy, do stołba. I ten z nami. A wy byliście na grodzie?
- Dawniej... dawniej! - rzekł stary - teraz tam nie ma po co... Tam mieczyki śpiewają i żelazo gra... Pieśni słuchać nie ma czasu. Westchnął.
- A po co kneziowi pieśń? - zawołał Smerda. - To babska rzecz.
- A wojna... wojna - jakby sam do siebie mówił ślepy Słowan - wojna, dzikich zwierząt sprawa. Póki obcy duch nie zawiał na Polany, orali ojcowie i śpiewali, i bogów chwalili w pokoju, oręża nie potrzebowali, chyba na zwierza...
Smerda się rozśmiał.
- Eh-e - rzekł - nie te to czasy!
- Nie te święte czasy, co bywały - ciągnął śpiewak ślepy - nie te czasy, gdy u nas gęśli bywało więcej niż żelaza, a śpiewu niż płaczu. Dziś ślepy gęślarz lasom pieje, a słuchać go nie ma komu. Niech się uczą lasy, jak żyli ci, co śpią po mogiłach, po kamiennych. A jak pomrą starzy, pieśń z nimi pójdzie do ziemi, synowie o sprawach ojców wiedzieć nie będą - zamilkną mogiły. Stary świat padnie w ciemności...
Mówił tak z wolna, a słowo w pieśń przechodziło nieznacznie, i nie postrzegł się, jak nucić zaczął. Ręce, chleb porzuciwszy, same po strunach biegać zaczęły, a struny skarżyć się i płakać.
- Jam może śpiewak ostatni - rzucił Słowan - mnie oczy wybrano w młodości, aby dusza w drugi świat patrzała. Jam wszystkie ziemie zwędrował, a nie widzial żadnej. Od Dunaju huczącego do Białego Morza, od Chorbatych Gór wierzchów aż do lasów u Łaby. Niosły mnie nogi, nie oczy - bez drogi gdzie dola wiodła, gdzie się ludzi zebrała gromada. Siadałem na ziemi, stawali kołem nade mną, niewiasty plaskały w dłonie, starzy po ojcach płakali. Szedłem od uroczyska do uroczyska, od mogiły do mogiły, od zdroju do zdroju... hen, hen, aż gdzie się kończy ludzka mowa.
Zamilkł. Smerda pół słuchał, pół drzemał. Gdy ustał, odezwał się: - Śpiewaj, śpiewaku, dalej!
- O czym wam śpiewać? - mruczał jakby sam do siebie ślepiec. - Wam pieśni innej potrzeba, wy starej nie rozumiecie. O czym śpiewać? O praojcach znad Dunaju, o praojcach ze wschodu, o braci znad Łaby i Dniepru? Wy ich nie znacie. O białych i czarnych bogach, o Wisznu i Samowile?
Głos mu się zniżał, głowa trzęsła...
- Dawniej bywało inaczej! Śpiewaka witały gromady, wiodła starszyzna pod święty dąb, nad święty zdrój, na horodyszcze wiecowe, na żalniki mogilne. Starzy i młodzi stawali kołem, słuchali... miód i piwo przed ślepym stało - wianki mu kładli na skronie. Na grodzie kneź dawał mu ławę okrytą, miejsce poczesne dziś my pastuchom śpiewamy na wygonie... o głodzie i wodzie.
- Śpiewaj no, stary... śpiewaj! - rzekł Smerda. - Śpiewaj nam! - powtórzyli za nim drudzy.
Słowan w struny uderzył. - Hej! hej! - posłuchajcie... starej pieśni znad Dunaju. Cicho się stało dokoła - on nucił słabym głosem..."
Dalej autor przytacza legendy śpiewane przez gęślarza, w tym o Kraku i smoku wawelskim.
Obecnie ludzie mają do dyspozycji bogate biblioteki, setki tytułów prasowych, setki rozgłośni radiowych, stacji telewizyjnych i kin. Mogą też korzystać z nieprzebranych internetowych źródeł informacji ze wszystkich dziedzin. Nie ma więc miejsca dla bardów. Niewidomi przestali zarabiać gawędziarstwem i recytacją wierszy. Nie przestali jednak zajmować się tymi dziedzinami, głównie po amatorsku, jako recytatorzy i gawędziarze. Tylko niewidomych jasnowidzów już nie ma. I chyba dobrze, że ich nie ma. Jasnowidze w starożytności raczej "ściemniali" niż "jasno widzieli". Obecnie też tylko "ściemniać" by mogli, a nie przewidywać przyszłości. Więc dobrze, że tego nie czynią.
Warto przytoczyć kilka opisów działalności współczesnych "bardów" z uszkodzonym wzrokiem i kilka nazwisk. Jak mogliśmy przeczytać fragment sprawozdania na Krajowy Zjazd Delegatów PZN, który odbył się w kwietniu 2016 r. znaczna liczba niewidomych i słabowidzących w Polsce uczestniczy w różnych zespołach artystycznych, w tym recytatorskich.
O wycinku działalności współczesnych niewidomych "bardów" pisze Henryk Lubawy w artykule "Gwiazda stanęła nad... parafią św. Zygmunta", opublikowanym na łamach "Pochodni" z marca 1995 r. A oto fragment tej publikacji:
"Sympatyczny upominek otrzymali w dniu 29 stycznia parafianie warszawskiego kościoła św. Zygmunta na Bielanach od zespołu recytatorskiego PZN - był to spektakl poetycki oparty na tekstach Romana Brandstaettera, zatytułowany "Gwiazda stanęła nad grotą", odegrany po wieczornej mszy św. w podziemiach kościoła.
Program ten po raz pierwszy prezentowany był w grudniu ubiegłego roku w Bocheńcu, podczas organizowanej przez Krajowe Centrum Kultury PZN "Biesiady literackiej" - przedstawienie w bielańskim kościele było jego "warszawską premierą".
Działający od 20 lat zespół recytatorski, prowadzony początkowo przez Macieja Rayzachera, a następnie przez Lucynę Suchecką, aktorów profesjonalnych, obecnie nie posiada instruktora. Tym więcej uznania należy się członkom zespołu, że w tych warunkach samodzielnie przygotowali spektakl, który można było obejrzeć ze wzruszeniem. Reżyserem i autorem scenariusza, będącego montażem tekstów Brandstaettera jest Andrzej Chutkowski, zaś inspiracją okazał się występ Andrzeja wraz z małżeństwem Harasiuków w wieczorze poetycko-muzycznym, prezentowanym w Muzeum Tyflologicznym w październiku 1994. "Gwiazda stanęła nad grotą" jest jakby rozwinięciem wątków tamtego programu. A jest to przełom i szansa, jaką kondycji ludzkiej dało narodzenie Chrystusa".
Reżyserem i autorem scenariusza był słabowidzący Andrzej Chutkowski. Jest on również świetnym recytatorem. Z jego dorobkiem zapoznam Czytelników nieco później. Teraz chciałem podkreślić, że niewidomi nadal mogą być "bardami" i dostarczać przeżyć artystycznych również ludziom widzącym.
O swojej pasji recytatorskiej mówi Andrzej Chutkowski w informacji Grażyny Wojtkiewicz pt. "Jądro życia", opublikowanej na łamach "Pochodni" z sierpnia 1993 r.
"Jednym z laureatów ogólnopolskiego konkursu recytatorskiego, który odbył się w maju bieżącego roku w Koninie, został Andrzej Chutkowski z Warszawy. Wśród 11 całkowicie pełnosprawnych finalistów, obok pana Chutkowskiego, znalazł się także drugi niewidomy - Stanisław Bożek z Przemyśla. Pan Andrzej zdobył III miejsce za fragment prozy Leszka Kołakowskiego - "Rozmowy z diabłem" oraz "Księgi przypowieści" Brandstaettera.
Rodzinne pasje
"Wychowałem się w rodzinie, miłującej literaturę. Jak to zwykle bywa, byłem "etatowym" recytatorem na wszelkich szkolnych uroczystościach. Marzyłem o scenie. Chciałem zostać aktorem lub choćby krytykiem teatralnym. Na przeszkodzie młodzieńczych marzeń stanęły jednak kłopoty ze wzrokiem. Zaczęły się tuż po maturze, więc o szkole teatralnej musiałem zapomnieć. Zdałem na polonistykę, ale i tych studiów nie dane mi było ukończyć - nie radziłem sobie z czytaniem dużej ilości lektur. I tak, pomału, musiałem dostosować marzenia do rzeczywistości. Skończyłem 3-letnie Studium Kultury i Oświaty Dorosłych, potem, już w trakcie pracy, 2-letnie Studium Asystentów Socjalnych. Nie zerwałem więc zdecydowanie z literaturą, sztuką, poezją. Była to zawsze moja pozazawodowa pasja. Kiedy zaczynam rozmawiać z ludźmi, często zastanawiam się, co też oni sobie o mnie myślą. No, bo przecież facet jest niemłody, siwy, a zajmuje się głupstwami. Teraz trzeba robić rzeczy konkretne, przynoszące pieniądze, a nie bujać w obłokach.
Jednak to właśnie recytacja, ta moja staroświecka pasja sprawia, że świat wokół mnie jest plastyczny i barwny, podczas gdy inni widzą go szarym i zupełnie nieciekawym. Poezja dostarcza mi tylu wspaniałych przeżyć, które i ja, poprzez recytację, mogę przekazywać innym. I nie chodzi tu o nagrody, lecz o ludzkie wzruszenia. Gdy słuchacze dziękują mi za piękne słowo, jest to dla mnie największą satysfakcją.
Miałem to szczęście w życiu, że zawsze spotykałem na swojej drodze takich pasjonatów, jak ja. A może to ja potrafiłem dostrzec ich w tłumie? Maciej Rayzacher, przedtem Jacek Borkowski (aktor warszawskiego teatru "Ateneum") czy obecnie aktorka - Lucyna Suchecka to wielcy entuzjaści poezji, którzy swój entuzjazm potrafią zaszczepić innym. To było tak... Pierwsze poważne występy na prawdziwej scenie wspominam z rozrzewnieniem. W latach siedemdziesiątych przy warszawskim okręgu PZN zebrała się grupka osób, próbując stworzyć jakąś działalność kulturalną. Tak powstał kabaret "Gafa", do którego i ja się przyłączyłem. Byli tam fajni ludzie - Aleksandra Bojanowska, która w kabarecie poznała swego przyszłego męża - Eugeniusza, Andrzej Szczygieł, Włodek Stefanek, Małgorzata Osuchowska - nasza najlepsza wokalistka, Anna Waksberg. Sami pisaliśmy teksty, coś w rodzaju politycznej satyry. Wtedy było to modne, a tematów nie brakowało.
Występowaliśmy w kołach, osiedlowych świetlicach, klubach emerytów, szkołach. Nasz kabaret był także swego rodzaju wizytówką możliwości niewidomych, którzy potrafią nie tylko narzekać na swój los, lecz także rozweselać innych. Moim debiutem na forum ogólnopolskim był udział w konkursie recytatorskim, organizowanym przez Polski Związek Niewidomych. Nie odnotowałem wtedy jakiegoś znaczącego sukcesu. Potem nastał stan wojenny. Nasz kabaret zajął się repertuarem poważniejszym, patriotycznym. Zmieniliśmy też jego nazwę na "Teatr Poezji", zaś pracowaliśmy pod kierunkiem Macieja Rayzachera - wspaniałego aktora i człowieka, który w tych czasach był na czarnej liście polskich aktorów, jako sympatyk i działacz opozycji.
Wtedy to posypały się prawdziwe nagrody: pierwsza - zdobyta w ogólnopolskim konkursie recytatorskim, zorganizowanym przez ówczesny Centralny Związek Spółdzielczości Inwalidów, potem liczne wyróżnienia".
Jak widzimy - poezja, recytacja, satyra, występy, konkursy mogą wzbogacać życie osób niewidomych, chociaż nie przynoszą materialnych korzyści.
W cytowanym artykule Grażyna Wojtkiewicz pisze:
"Przełomowym momentem w działalności kulturalnej środowiska niewidomych było utworzenie dwa lata temu kieleckiego Centrum Kultury Niewidomych. Od tej pory jest to działalność regularna, zorganizowana, prowadzona przez wysokiej klasy fachowców. Nie bez znaczenia jest także możliwość sprawdzenia się w konkurencji z ludźmi pełnosprawnymi, bowiem niewidomi recytatorzy biorą regularnie udział w konkursach ogólnopolskich. I właśnie ta ostatnia, prestiżowa nagroda pana Chutkowskiego stąd się wzięła.
W życiu pana Andrzeja nie ma miejsca na pustkę. Od 27 lat pracuje w ogólnoinwalidzkiej spółdzielni poligraficznej na stanowisku asystenta socjalnego. Nie jest to praca łatwa w obecnych czasach. Wiadomo - bezrobocie, brak środków do życia. Trzeba interweniować w ośrodkach pomocy społecznej, pertraktować z różnymi instytucjami, informować o przysługujących uprawnieniach, bronić inwalidę przed bezdusznością gospodarki rynkowej. Pan Chutkowski jest członkiem spółdzielczej komisji "Solidarności", a także sekcji niepełnosprawnych przy regionie "Mazowsze". Działa też w komisji rewizyjnej Koła PZN Żoliborz. Ma 50 lat, żonę i troje dzieci. No i tę młodzieńczą pasję, która nie pozwala się zestarzeć".
I jeszcze wypowiedź Andrzeja Chutkowskiego z cytowanej publikacji.
" "Co mi daje poezja? Jest dla mnie światem wspaniałych przeżyć, ucieczką przed szarzyzną codzienności, lekarstwem na stresy. Dzięki niej stałem się wrażliwszy, umiem dostrzec to, czego inni nie widzą, bogaci mnie wewnętrznie. Jest receptą na życie ciekawe, niekonwencjonalne, jest po prostu jądrem mego życia...".
O Andrzeju Chutkowskim pisze Krzysztof Górski w artykule "Trzy teatry" opublikowanym w "Pochodni" z lipca 2007 r.
"Andrzej - reżyser najmita. Tak mówi o sobie 63-letni Chutkowski. Gdy się go bliżej pozna, sprawia wrażenie rubasznego Sarmaty przeniesionego do współczesności z XVII wieku. Regularnie zajmuje się recytowaniem poezji i prozy od 32 lat. Strof, które wyrecytował, jak sam mówi, nie zliczy.
- Jak zapamiętujesz te setki wierszy? - pytam Andrzeja.
- Mam wypracowane metody. Nagrany na taśmę utwór kilkakrotnie odsłuchuję. Po kawałku, po kilka strof zapamiętuję tekst i na samym końcu nadaję mu szlif artystyczny. Tu wolniej, tam głośniej, tu wyciszam, tam przeciągam - wyjaśnia Chutkowski.
Przed 12 laty był jednym z trzech niewidomych (oprócz Bronka Harasiuka i Damiana Powały), grających na scenie z aktorami zawodowymi sztukę Antonio Buero Vallejo "Koncert Świętego Owidiusza". Spektakl zagrano kilka razy w Polsce, wystawiono też na międzynarodowym festiwalu w rumuńskim Sibiu".
Jest to interesująca osoba - masażysta, prawnik, były kierownik okręgu PZN, świetny organizator imprez kulturalnych i turystycznych, mąż, ojciec dwóch córek i dziadek czworga wnucząt. Nie sposób pisać o wszystkich jego funkcjach, rolach, sukcesach i porażkach. Artykuł ten poświęcony jest niewidomym bardom, recytatorom i gawędziarzom. Antoni Szczuciński jest rasowym "bardem". Spełnia się m.in. w recytacji i krasomówstwie.
Andrzej Jakubiczka w artykule "Nadać kształt słowu" opublikowanym w "Pochodni" z listopada 1996 r. pisze:
"Antoniego Szczucińskiego przygoda ze słowem zaczęła się na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych w nowohuckim ogólniaku. Najpierw próbował pisać wiersze, ale szybko dał sobie z tym spokój, mimo iż udało mu się wygrać w szkolnym konkursie poetyckim z samą Ewą Lipską. Stopniowa i nieuchronna utrata wzroku spowodowała, że zaczął coraz większą uwagę zwracać na słowo mówione. Niewątpliwie przyczyniły się do tego także ukończone studia prawnicze.
Po przeprowadzce w 1976 roku do Bielska-Białej, związanej z misją utworzenia w tym nowym wówczas województwie okręgu PZN, Szczuciński zainteresował się działającym tam Teatrem Poezji Niewidomych. Nie było to jednak zainteresowanie działacza czy urzędnika, lecz czynnego członka zespołu. Na pierwszy znaczący sukces musiał czekać aż cztery lata, ale opłaciło się. W 1980 roku zajął I miejsce w finale wojewódzkim i wyróżnienie w finale międzywojewódzkim XXV Ogólnopolskiego Konkursu Recytatorskiego. A potem od razu skok w głęboką wodę:
monodram "Gorzki to chleb jest polskość", złożony z wierszy, listów i pism politycznych Cypriana Kamila Norwida, przygotowany z myślą o bardzo prestiżowym wówczas Ogólnopolskim Konkursie Recytatorskim Poezji Romantycznej w Zakopanem. Był to rok 1982, stan wojenny i represyjne działania cenzury. Z półgodzinnego scenariusza bielski cenzor skreślił aż siedemnaście minut. Całe szczęście, że organizatorzy w Zakopanem okazali szacunek dla Norwida i spektakl nie tylko "poleciał" w całości, ale dostał II nagrodę.
X Ogólnopolski Konkurs Recytatorski Niewidomych odbywał się w Bielsku-Białej. Na "swoich śmieciach" zajął więc Szczuciński II miejsce, zaraz za Ryszardem Dziewą, który właśnie na tym konkursie zaczął swoją recytatorską karierę. Potem były różne występy, zarówno indywidualne, jak i z Teatrem Poezji. Repertuaru nazbierało się na kilka parogodzinnych recitali. Wreszcie ważny rok 1992 i kolejne wyróżnienie w finale XXXVII Ogólnopolskiego Konkursu Recytatorskiego w Poznaniu. Mówił tam w przejmujący sposób wiersz Adama Zagajewskiego "Jechać do Lwowa". A jak miał mówić, skoro przecież urodził się w tym mieście, z którego jako kilkuletnie dziecko w towarowym wagonie, nie z własnej woli, musiał wyjechać? Ten wiersz był w nim jeszcze na długo przed tym, zanim go pierwszy raz usłyszał.
Gdy w 1993 roku przedstawiciel na Polskę międzynarodowej fundacji "Very Special Arts" Tadeusz Jackowicz-Korczyński zorganizował w Katowicach wielki festiwal i sympozjum naukowe na temat arteterapii, Antoni Szczuciński był jednym z gości tej imprezy, prezentując swoje umiejętności recytatorskie. Podobnie było na zorganizowanych w czerwcu br. przez Ośrodek Sztuki w Łodzi II Międzynarodowych Spotkaniach Teatralnych "Terapia i teatr", w których uczestniczyli również wykonawcy z Anglii, Irlandii, Szkocji, Hiszpanii i Belgii. Największym dotychczasowym osiągnięciem Antoniego Szczucińskiego było jednak zdobycie na przełomie maja i czerwca tego roku III miejsca w finale Ogólnopolskiego Konkursu Recytatorskiego, który odbył się w przepięknych renesansowych salach pałacu w Rydzynie.
I tu znowu jurorzy podkreślali nie tylko perfekcyjność wykonania, ale także znakomity dobór repertuaru. To prawda, że teksty mówione przez Szczucińskiego zawsze są "gorące", zawsze brzmią tak jakby zostały napisane zaledwie wczoraj. Dają słuchaczom tajemne sygnały, że mówiący ma coś naprawdę ważnego do powiedzenia i dlatego warto go posłuchać.
W czasie swojej dwudziestoletniej przygody ze słowem, Antoni Szczuciński dostał wiele nagród i wyróżnień. Jest posiadaczem Srebrnej Odznaki Recytatora, właścicielem dwóch Kluczy do Skarbca Literatury Polskiej (nagroda wojewódzka) oraz Dyplomu Honorowego Prezydenta Bielska-Białej. Śledząc drogę jego zmagań ze słowem można powiedzieć, iż jest on jak dobre wino - im starszy - tym lepszy".
Bogusław Witek w artykule "Przy innym ogniu, w inną noc..." (Biuletyn Informacyjny styczeń 2010 r.) tak charakteryzuje naszego barda:
"Antoni Szczuciński jest typem człowieka z charyzmą, przypominającym szypra starego, rybackiego kutra. Krzepki, o solidnej budowie i niespożytej energii, jowialnym, przyjacielskim usposobieniu, ogorzałej twarzy, częściowo przykrytej szpakowatą brodą, obdarzony jest tubalnym, ochrypłym barytonem, którym wygłasza niezliczone, krasomówcze przypowieści. Do pełnego obrazu brakowałoby tylko marynarskiej kurtki, znoszonej czapki z daszkiem i nieodłącznej fajki. Jako niewidomy, nie mógł, niestety, zostać wilkiem morskim, za to świetnie sobie radzi na lądzie, sprawnie dowodząc kolejnymi załogami wypraw krajoznawczych, z pomocą stałej i wypróbowanej garstki oficerów. Niekiedy jest też autorytarny i impulsywny, na szczęście zwykle jest przy nim pani Ela, osobista asystentka, sekretarka, księgowa i przewodnik, zbierająca na siebie, niczym piorunochron, wszelkie niebezpieczne iskrzenia. Pani Ela dała się nam poznać jako osoba zrównoważona i cierpliwa - któż inny mógłby od czterdziestu lat być towarzyszką życia tak niespokojnego ducha?"
Andrzej Jakubiczka w artykule "Niosący słowo" (Pochodnia czerwiec 2003 r.) przytacza opinię o Antonim Szczucińskim naczelnika Wydziału Kultury Fizycznej i Turystyki UM w Bielsku-Białej. Czytamy:
" - Miarą sukcesów Antoniego Szczucińskiego jest liczba jego przyjaciół, a ma ich wielu - mówi Ryszard Radwan, naczelnik Wydziału Kultury Fizycznej i Turystyki UM w Bielsku-Białej. Jest przykładem człowieka niezłomnego, który potrafił znaleźć swoje miejsce w życiu poprzez niezwykły hart ducha w pokonywaniu własnych słabości. Kiedy w 2001 roku podjął się organizacji I Ogólnopolskiego Tandemowego Obozu Wędrownego na trasie Kołobrzeg - Bielsko-Biała, wielu zastanawiało się, czy osoby niepełnosprawne poradzą sobie z licznymi przeciwnościami".
Na koniec oddajmy głos Antoniemu Szczucińskiemu. Otóż w artykule "Między duchem a materią" (Pochodnia 5-2006 r.) pisze o sobie m.in.:
"Od z górą 30. lat param się sztuką recytacji. Mam w tej dziedzinie liczące się osiągnięcia nie tylko w środowisku niewidomych, ale (co znacznie trudniejsze) także na otwartym "polu" recytatorskim. Nie jestem, na szczęście, jedynym niewidomym, który ma takie sukcesy, ale nie jest nas wielu. Aby móc zmierzyć się z konkurencją recytatorów na ogólnopolskich scenach, potrzeba trzech rzeczy: wytrwałej pracy, pracy i jeszcze raz pracy.
Mimo wielkiego doświadczenia i obycia (to ważne!) w tej dziedzinie, dopiero od dziesięciu lat udaje mi się utrzymywać w ścisłej czołówce wielu prestiżowych konkursów ogólnopolskich.
W ciągu roku w Polsce odbywa się wiele takich imprez. Dla większości recytatorów jest jednak ten jeden, najważniejszy, obchodzący w tym roku jubileusz swojej 50. edycji - Ogólnopolski Konkurs Recytatorski, którego organizatorem od początku jest Towarzystwo Kultury Teatralnej. Nie popełnię błędu, jeżeli stwierdzę, że przez wiele lat trwania tej imprezy uczestniczyła w niej spora gromadka niewidomych recytatorów, a najlepsi dochodzili nawet do eliminacji centralnych.
Na przełomie lat 70/80 ubiegłego wieku sztuka ta udawała się m.in. Ryszardowi Kuci i Ryszardowi Dziewie z Lublina. Nieżyjąca już Wiktoria Kamińska z Bielska-Białej kilkakrotnie wygrywała ogólnopolskie konkursy recytatorskie niewidomych, a także docierała do eliminacji wojewódzkich. Piszący te słowa brał udział przynajmniej w połowie z dotychczasowych edycji tej imprezy, wielokrotnie będąc jej ogólnopolskim finalistą. Największym sukcesem było III miejsce w finale ogólnopolskim, który odbywał się w 1994 r. na zamku w Rydzynie. W pozostałych uzyskałem liczące się wyróżnienia, podobnie jak na Ogólnopolskich Spotkaniach Teatrów Jednego Aktora w Zgorzelcu.
Od 12. lat nasze Centrum daje laureatom swojego konkursu możliwość uzyskania nominacji do eliminacji centralnych. Z owych dwunastu edycji kieleckiego święta słowa brałem udział aż w jedenastu, sześciokrotnie reprezentując nasz Związek w eliminacjach centralnych".
Z wykształcenia i zamiłowania była aktorką. Jednak występowała głównie jako recytatorka. Można wątpić, czy mocno osłabiony wzrok umożliwiał aktorską grę na scenie. Recytacja, a to co innego - ta była w pełni dostępna.
W "Pochodni" z października 1970 w rubryce "Z frontu pracy niewidomych" znajdujemy tekst Zbigniewa Skalskiego pt. "Aktorka".
Czytamy:
"Zofia Książek-Bregułowa urodziła się w 1920 roku w Kielcach. Tam, w roku 1938 ukończyła szkołę handlową. W 1939 roku rozpoczyna studia na tajnych kompletach Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej w Warszawie i w 1944 roku zdaje końcowy egzamin, zdobywając zawód aktorki.
W czasie okupacji daje konspiracyjne koncerty żywego słowa, między innymi dla żołnierzy Szarych Szeregów. W powstaniu warszawskim jest łączniczką Oddziału Szturmowego Trzeciej Kompanii por. Lewara. 5 września 1944 roku zostaje ranna i traci wzrok. Niemcy wywożą ją do obozu jeńców.
W 1945 roku w Edynburgu przechodzi dwie operacje oczu, które przynoszą minimalną poprawę. Może już odróżnić kolory i kontury. Komisja lekarska ustala dziewięćdziesiąt osiem procent utraty wzroku.
W 1947 roku kończy w Londynie dwuletnią Królewską Akademię Sztuki Dramatycznej, do której została przyjęta, po zdaniu egzaminów, na drugi rok studiów. W tym samym roku wraca i stara się o pracę w swoim zawodzie. Niestety, nikt z jej byłych profesorów i kolegów nie wierzy, że będzie mogła występować na scenie. W końcu, dzięki interwencji prof. Zofii Małynicz i prof. Jana Kreczmara otrzymuje etat asystentki reżysersko-akustycznej w Polskim Radio w Warszawie, gdzie pracuje od 1948 do 1949 roku. Do jej obowiązków należało korygowanie ewentualnych błędów w dykcji aktorów i nieprawidłowości akustycznych w czasie próby słuchowiska oraz pisanie recenzji o zrealizowanych słuchowiskach. Jej aktorskie umiejętności są też wykorzystywane w radiowych audycjach poetyckich".
I następny fragment:
"W roku 1950 składa eksternistyczny egzamin aktorski przed Państwową Komisją Egzaminacyjną Ministerstwa Kultury i Sztuki, otrzymując dyplom aktorski i prawo występowania we wszystkich teatrach w Polsce.
Ze względów rodzinnych przenosi się do Katowic i tutaj, w roku 1951, czyli już dziewiętnaście lat, jest zatrudniona jako aktorka w Teatrze im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach z wynagrodzeniem tysiąc sto złotych miesięcznie. Niestety, w ciągu tego czasu grała tylko jedną rolę Stelli w monodramie Finna Methlinga "Podróż do zielonych cieni". Dużo czasu poświęca na urządzanie koncertów żywego słowa dla młodzieży szkół średnich Zagłębia i Śląska. W czasie koncertów wygłasza wierszem i prozą fragmenty ról z wybranych sztuk. Poza tym nagrała dla Polskiego Radia w Warszawie role: Antygony Sofoklesa, Fedry Racine'a, Laodamii według tragedii Stanisława Wyspiańskiego, "Protosileas i Laodamia", monodram "Podróż do zielonych cieni" Methlinga, audycję "Scena polska" z fragmentami kilku ról oraz audycje poetyckie".
Jak widzimy, gra niewidomej aktorki w radiu jest bardziej dostępna niż na deskach teatru. Tak samo recytacja poezji.
"Przez trud i walkę do celu" to tytuł wypowiedzi Zofii Książek- Bregułowej opublikowanej w "Pochodni" z grudnia 1951 r.
Jest to krótka wypowiedź, więc zamieszczam ją w całości.
"Miałam dwadzieścia cztery lata, ukończone studia aktorskie i oczy roześmiane ogromną radością rychłego wstąpienia na deski sceniczne. Miało spełnić się największe marzenie mojego życia. I wtedy wybuchło tragiczne w skutkach powstanie warszawskie. Czerwonym huraganem pomknęło w ulice Warszawy, zagarniając tysiące młodych, gorejących serc, wśród których i moje mocno biło. Z każdym dniem marzenie o teatrze przygasało, tliło się maleńkim płomyczkiem i stawało się coraz dalsze, gdy tymczasem płomienie Świętokrzyskiej, Czackiego i Traugutta były bliskie i ogromniały w swojej śmiercionośnej grozie.
Dnia 5 września czterdziestego czwartego roku, w chwili, gdy miałam transportować rannych kolegów na odcinek mniej zagrożony, odłamkami pocisku artyleryjskiego zostałam ciężko ranna i straciłam wzrok. Miesiąc w warszawskiej piwnicy - szpitalu, a potem długie miesiące niewoli w hitlerowskim obozie jeńców wojennych, miesiące tragiczne nieludzkimi warunkami bytowania i ślepotą. Moja jednak miłość do teatru i wiara w odzyskanie wzroku były tak wielkie, że kazały mi wytrwać.
Każdy, kto był w Grosslubart i Oberlagen, pamięta dziewczynę z czarną opaską na oczach, recytującą przy słabym świetle migocących świec. Te moje tak zwane koncerty zabijały złe, kąśliwe myśli, oblepiające serce i mózg pajęczyną zwątpienia. Krzepiły innych, a mnie umacniały w niezłomnym przekonaniu, że skończy się niewola, muszę widzieć i będę aktorką.
Jestem na scenie. Wzrok odzyskałam w tak minimalnym stopniu, że nikt z ludzi nie chciał wierzyć, bym kiedykolwiek mogła grać. Ciężka była walka, którą stoczyłam, by ten mur niewiary przełamać, a radość mojego debiutu nie da się ująć w słowa.
Dnia 15 września czterdziestego dziewiątego roku, prawie w dziesięć lat od rozpoczęcia moich studiów aktorskich, grałam pierwszy raz na scenie Państwowego Teatru Ziemi Opolskiej rolę Zośki-wariatki w "Placówce" Prusa. Gdy stanęłam na scenie, serce mocno biło bolesnym wzruszeniem, że nareszcie i mimo wszystko doczekałam się własnej premiery. Grałam tak, że nie tylko publiczność, ale nawet koledzy, wiedząc o moim inwalidztwie, nie wierzyli w nie. W ślad za rolą Zośki przyszła trudniejsza technicznie Hanka w "Moralności pani Dulskiej", Marietie w "Pieją koguty" Bałtuszisa, Ślusarzowa w "Rewizorze" Gogola i wiele innych, następnie engagement do Teatru Śląskiego w Katowicach.
Praca w teatrze nie jest dla mnie łatwa. Wprawdzie roli uczę się szybko dzięki bardzo dobrej pamięci, sytuację w sztuce po kilkunastu próbach opanowuję również dokładnie, podczas spektakli jednak muszę być bardzo opanowana i czujna, bo myśli biegną dwoma torami, co męczy i wyczerpuje nerwowo. Muszę pamiętać o należytym interpretowaniu roli, o istnieniu ludzi, sprzętów i rekwizytów na scenie. Poza tym nie zawsze spotykam się ze zrozumieniem kolegów i ich serdeczną radą czy pomocą.
Wszystkie te trudności pokonuję jednak i będę pokonywać wytrwale, bo wiem, że tylko przez twardy codzienny trud, poprzez nieugiętą walkę przekonam całe społeczeństwo o niezaprzeczalnej wartości swojego artystycznego powołania i pracy niewidomych".
Mimo niezłomnej wiary w możliwości gry w teatrze oraz wielkiej pracy Zofia Książek-Bregułowa spełniała się głównie w recytacji poezji i w słuchowiskach radiowych. Swoimi występami poetyckimi w obozie jenieckim i późniejszym recitalom poetyckim nawiązywała do dawnych bardów. Niosła pociechę współjeńcom w obozie, propagowała poezję wśród młodzieży i miała interesującą pracę.
Zaczęło się przed tysiącami lat i trwa nadal, chociaż już w innej formie i w innej postaci. Niewidomi bardowie byli popularyzatorami wiedzy, baśni, legend i mitów przyczyniając się do szerzenia kultury, poezji, żywego słowa. Wnieśli liczący się wkład w kulturę swoich narodów. Współcześni niewidomi "bardowie" budzą miłość do poezji, do piękna słowa, do kunsztu krasomówczego i recytatorskiego. Chociaż warunki uległy diametralnym zmianom, piękno było i jest ważne. W dalszym ciągu niewidomi i słabowidzący przyczyniają się do przeżyć estetycznych słuchaczy, szerzą wartości patriotyczne, religijne i humanistyczne. Uprawiają sztukę, która przynosi im satysfakcję i pełni rolę rehabilitacyjną.